[ Pobierz całość w formacie PDF ]
własnego pomysłu. Zhierarchizowany i przepełniony polityką. Musiałem poznać Val i
doświadczyć jej miłości, żeby naprawdę usłyszeć boże powołanie. Zostałem w tej parafii
z własnego wyboru i lubię to, co robię. Jestem częścią życia tutejszych mieszkańców.
Chcę nadal wychowywać tu swoje dzieci, patrząc jak dorastają. Chcę, żeby znały
swojego ojca. - Matt pochylił się nad amboną. - Za nic nie dopuściłbym do tego, żeby
nasi rodzice umierali w samotności. Byłem nawet przy ojcu Ruley, kiedy umierał. I
byłem tylko ja. Z całego tuzina jego wychowanków przy jego łożu ostałem się tylko ja.
- Rozumiem twój sposób myślenia, Colinie - ciągnął Matt - bo przecież znałem ojca
Ruleya i pamiętam, jakie nauki wkładał nam do głowy. Zresztą ty zawsze miałeś większe
ambicje. Ja potrafiłem zaspokoić się byle czym, tobie zaś
ciągle czegoś brakowało. Czas spojrzeć prawdzie w oczy, bracie. Czy jeszcze do ciebie
nie dotarło, że być może nie uzyskałeś wymarzonego szlacheckiego tytułu nie dlatego, że
za mało się starałeś, a dlatego że nie zawsze cel uświęca środki? Poniewierasz ludzmi,
Colinie. Ignorujesz ich. Znieważasz nawet własną rodzinę. Ożeniłeś się z lady Rosalyn
dla bardzo płytkich powodów - dla pieniędzy i prestiżu. Kierowałeś się zyskiem, niczym
więcej. I po wszystkim przychodzisz do mnie i żądasz, żebym ci gratulował. Matt
potrząsnął głową.
- Nie mogę tego uczynić. Nie potrafię. Chciałbym bowiem, aby ciebie i lady Rosalyn
łączyło szczere uczucie. Wolałbym, żeby najpierw odbyły się oficjalne zaręczyny i
żebyście mieli czas na zastanowienie. No ale to wszystko nie ma dla ciebie większego
znaczenia, prawda? Ponieważ ty będziesz mieszkał w Londynie, a lady Rosalyn tutaj. I
skończy się na tym, że będziesz zbyt zajęty, żeby uczestniczyć w naprawdę ważnych
sprawach" i tym samym cała historia się powtórzy.
Colin zachwiał się lekko i zrobił krok w tył. Słowa brata uderzyły w niego z całą mocą.
Matt z twarzą skurczoną napięciem stał dalej na ambonie, zaciskając dłonie na jej brzegu.
Wyglądał jak surowy sędzia.
- Wiesz co - odezwał się Colin, któremu wcale się nie podobało, że starszy brat
przemawia do niego jak przełożony.
- Najchętniej porządnie bym cię teraz zlał. Te słowa sprawiły, że napięcie nieco zelżało.
- Dlaczego więc tego nie robisz? - zapytał Matt głosem, w którym nie słychać już było
oskarżycielskiego tonu.
- Bo - zaczął Colin niepewnie - część z tego, co powiedziałeś, jest prawdą. Nie czekając
na reakcję brata, odwrócił się na pięcie i opuścił kościół, przyrzekając sobie w duchu, że
jego noga już nigdy więcej tu nie postanie.
Joseph i Thomas odnalezli Oscara i przyprowadzili do faetonu stojÄ…cego przed
kościołem. Nazrywali trawy, rosnącej na dziedzińcu, i nakarmili nią głodne zwierzę.
Colin wymruczał pod nosem podziękowania za ich troskę, i potargawszy chłopców po
głowach, wsiadł do powozu. Prawie nie pamiętał drogi powrotnej do Maiden Hill. A
mimo to właśnie tam jechał. Bo Maiden Hill było teraz jego domem.
Postanowił, że o tym, co się wydarzyło, opowie Rosalyn, a ona pomoże mu ułożyć sobie
wszystko w głowie. Przekona goi że miał słuszne powody, żeby nie wracać przez tyle lat
w rodzinne strony do rodziców. Przypomni mu, że nie jest złym człowiekiem, tylko...
nieco egoistycznym.
Ta myśl sprawiła, że zaciągnął nagle lejce. Oscar zatrzymał się, a Colin rozejrzał dokoła,
uzmysławiając sobie, że dobrze zna okolicę, w której się znajdował. Bawił się tu często
jako dziecko, bo już jako młody chłopak, w przeciwieństwie do brata, miał zwyczaj
wymykać się z domu i wędrować po otaczających Clitheroe wzgórzach i dolinach. Coś
pchało go do przekraczania granic. Już wtedy pragnął czegoś więcej. I cóż w tym złego?
- zapytał się w duchu.
Nie znajdując odpowiedzi, znów strzelił lejcami, a Oscar posłusznie ruszył przed siebie.
Colin zaś pomyślał, że przynajmniej on jest mu wierny i oddany.
- Czyż to nie jest nowy początek? - zapytał na głos, ale to pytanie pozostało bez
odpowiedzi.
Pojechał więc dalej, aż dotarł do Maiden Hill. A tam, na dziedzińcu, zobaczył dwa
wierzchowce, z których jeden należał do lorda Loftusa.
- Widzę, że mamy gości - rzucił w stronę Johna, który stał przy wierzchowcach.
- Tak, sir, mamy.
Colin zeskoczył na ziemię i odczepił Oscara od powozu, a następnie, choć widział, że
koń pozbawiony uprzęży kieruje się do klombu z kwiatami, ruszył do wejścia do domu.
W holu, nim jeszcze zdążył rzucić kapelusz na stolik przy ścianie, przywitał go lord
Loftus, którego twarz płonęła czerwienią z wściekłości. Za nim w stroju jezdzieckim stał
Shellsworth.
- Mandland, żądam wyjaśnień! - wrzasnął Loftus.
- W jakiej sprawie, jego lordowska mość? - spytał ze zniecierpliwieniem Colin. Nie był
teraz w nastroju na bezsen¬sowne kłótnie z rozkapryszonym arystokratÄ….
- W sprawie lisa! - krzyczał Loftus. - Tego, którego mi ukradłeś! Tego, którego zwinąłeś
mi tuż sprzed nosa. Masz mi go oddać!
Rozdział 14
Stojąc w obliczu wściekłości lorda Loftusa, Colin pomyślał, że oto, choć już od ponad
trzech tygodni jest właścicielem Maiden Hill, nie miał jeszcze okazji usiąść spokojnie
przed kominkiem aby ogrzać stopy. Za plecami Loftusa i Shellswortha pojawiła się
mocno zdenerwowana pani Covington i wysoka, emanująca pewnością siebie Rosalyn,
która z dumą w głosie oświadczyła:
- Mówiłam już lordowi,że jego oskarżenia są niedorzeczne. Colin się uśmiechnął. Jego
żona potrafi kłamać i robi to tak dobrze, że się jej należą oklaski.
- Jakie tam niedorzeczne! - darł się Loftus. - Młody chłopak, który szedł drogą z
dziewczyną, mówił, że widział, jak Mandland zabrał lisa i wziął go do powozu. A ja już
go prawie miałem! Był mój.
Rosalyn otworzyła usta, żeby znów stanąć w obronie męża, ale Colin jej przeszkodził.
Nadal w pamięci brzmiały mu słowa brata i przez to przygnębienie Loftusa z powodu
utraty lisa wydawało mu się mało znaczące.
- Szanowny lordzie - odezwał się. - Ma pan rację. Rzeczywiście zabrałem lisa. Zwierzę
wyglądało na ranne, więc, ponieważ szanuję każde boże stworzenie, wziąłem je, żeby je
opatrzyć.
- Myśli pan, że uwierzę w te wydumane, romantyczne bzdury? - warknął Loftus. - Boże
stworzenie. Cóż za farsa! [ Pobierz całość w formacie PDF ]
zanotowane.pl doc.pisz.pl pdf.pisz.pl wyciskamy.pev.pl
własnego pomysłu. Zhierarchizowany i przepełniony polityką. Musiałem poznać Val i
doświadczyć jej miłości, żeby naprawdę usłyszeć boże powołanie. Zostałem w tej parafii
z własnego wyboru i lubię to, co robię. Jestem częścią życia tutejszych mieszkańców.
Chcę nadal wychowywać tu swoje dzieci, patrząc jak dorastają. Chcę, żeby znały
swojego ojca. - Matt pochylił się nad amboną. - Za nic nie dopuściłbym do tego, żeby
nasi rodzice umierali w samotności. Byłem nawet przy ojcu Ruley, kiedy umierał. I
byłem tylko ja. Z całego tuzina jego wychowanków przy jego łożu ostałem się tylko ja.
- Rozumiem twój sposób myślenia, Colinie - ciągnął Matt - bo przecież znałem ojca
Ruleya i pamiętam, jakie nauki wkładał nam do głowy. Zresztą ty zawsze miałeś większe
ambicje. Ja potrafiłem zaspokoić się byle czym, tobie zaś
ciągle czegoś brakowało. Czas spojrzeć prawdzie w oczy, bracie. Czy jeszcze do ciebie
nie dotarło, że być może nie uzyskałeś wymarzonego szlacheckiego tytułu nie dlatego, że
za mało się starałeś, a dlatego że nie zawsze cel uświęca środki? Poniewierasz ludzmi,
Colinie. Ignorujesz ich. Znieważasz nawet własną rodzinę. Ożeniłeś się z lady Rosalyn
dla bardzo płytkich powodów - dla pieniędzy i prestiżu. Kierowałeś się zyskiem, niczym
więcej. I po wszystkim przychodzisz do mnie i żądasz, żebym ci gratulował. Matt
potrząsnął głową.
- Nie mogę tego uczynić. Nie potrafię. Chciałbym bowiem, aby ciebie i lady Rosalyn
łączyło szczere uczucie. Wolałbym, żeby najpierw odbyły się oficjalne zaręczyny i
żebyście mieli czas na zastanowienie. No ale to wszystko nie ma dla ciebie większego
znaczenia, prawda? Ponieważ ty będziesz mieszkał w Londynie, a lady Rosalyn tutaj. I
skończy się na tym, że będziesz zbyt zajęty, żeby uczestniczyć w naprawdę ważnych
sprawach" i tym samym cała historia się powtórzy.
Colin zachwiał się lekko i zrobił krok w tył. Słowa brata uderzyły w niego z całą mocą.
Matt z twarzą skurczoną napięciem stał dalej na ambonie, zaciskając dłonie na jej brzegu.
Wyglądał jak surowy sędzia.
- Wiesz co - odezwał się Colin, któremu wcale się nie podobało, że starszy brat
przemawia do niego jak przełożony.
- Najchętniej porządnie bym cię teraz zlał. Te słowa sprawiły, że napięcie nieco zelżało.
- Dlaczego więc tego nie robisz? - zapytał Matt głosem, w którym nie słychać już było
oskarżycielskiego tonu.
- Bo - zaczął Colin niepewnie - część z tego, co powiedziałeś, jest prawdą. Nie czekając
na reakcję brata, odwrócił się na pięcie i opuścił kościół, przyrzekając sobie w duchu, że
jego noga już nigdy więcej tu nie postanie.
Joseph i Thomas odnalezli Oscara i przyprowadzili do faetonu stojÄ…cego przed
kościołem. Nazrywali trawy, rosnącej na dziedzińcu, i nakarmili nią głodne zwierzę.
Colin wymruczał pod nosem podziękowania za ich troskę, i potargawszy chłopców po
głowach, wsiadł do powozu. Prawie nie pamiętał drogi powrotnej do Maiden Hill. A
mimo to właśnie tam jechał. Bo Maiden Hill było teraz jego domem.
Postanowił, że o tym, co się wydarzyło, opowie Rosalyn, a ona pomoże mu ułożyć sobie
wszystko w głowie. Przekona goi że miał słuszne powody, żeby nie wracać przez tyle lat
w rodzinne strony do rodziców. Przypomni mu, że nie jest złym człowiekiem, tylko...
nieco egoistycznym.
Ta myśl sprawiła, że zaciągnął nagle lejce. Oscar zatrzymał się, a Colin rozejrzał dokoła,
uzmysławiając sobie, że dobrze zna okolicę, w której się znajdował. Bawił się tu często
jako dziecko, bo już jako młody chłopak, w przeciwieństwie do brata, miał zwyczaj
wymykać się z domu i wędrować po otaczających Clitheroe wzgórzach i dolinach. Coś
pchało go do przekraczania granic. Już wtedy pragnął czegoś więcej. I cóż w tym złego?
- zapytał się w duchu.
Nie znajdując odpowiedzi, znów strzelił lejcami, a Oscar posłusznie ruszył przed siebie.
Colin zaś pomyślał, że przynajmniej on jest mu wierny i oddany.
- Czyż to nie jest nowy początek? - zapytał na głos, ale to pytanie pozostało bez
odpowiedzi.
Pojechał więc dalej, aż dotarł do Maiden Hill. A tam, na dziedzińcu, zobaczył dwa
wierzchowce, z których jeden należał do lorda Loftusa.
- Widzę, że mamy gości - rzucił w stronę Johna, który stał przy wierzchowcach.
- Tak, sir, mamy.
Colin zeskoczył na ziemię i odczepił Oscara od powozu, a następnie, choć widział, że
koń pozbawiony uprzęży kieruje się do klombu z kwiatami, ruszył do wejścia do domu.
W holu, nim jeszcze zdążył rzucić kapelusz na stolik przy ścianie, przywitał go lord
Loftus, którego twarz płonęła czerwienią z wściekłości. Za nim w stroju jezdzieckim stał
Shellsworth.
- Mandland, żądam wyjaśnień! - wrzasnął Loftus.
- W jakiej sprawie, jego lordowska mość? - spytał ze zniecierpliwieniem Colin. Nie był
teraz w nastroju na bezsen¬sowne kłótnie z rozkapryszonym arystokratÄ….
- W sprawie lisa! - krzyczał Loftus. - Tego, którego mi ukradłeś! Tego, którego zwinąłeś
mi tuż sprzed nosa. Masz mi go oddać!
Rozdział 14
Stojąc w obliczu wściekłości lorda Loftusa, Colin pomyślał, że oto, choć już od ponad
trzech tygodni jest właścicielem Maiden Hill, nie miał jeszcze okazji usiąść spokojnie
przed kominkiem aby ogrzać stopy. Za plecami Loftusa i Shellswortha pojawiła się
mocno zdenerwowana pani Covington i wysoka, emanująca pewnością siebie Rosalyn,
która z dumą w głosie oświadczyła:
- Mówiłam już lordowi,że jego oskarżenia są niedorzeczne. Colin się uśmiechnął. Jego
żona potrafi kłamać i robi to tak dobrze, że się jej należą oklaski.
- Jakie tam niedorzeczne! - darł się Loftus. - Młody chłopak, który szedł drogą z
dziewczyną, mówił, że widział, jak Mandland zabrał lisa i wziął go do powozu. A ja już
go prawie miałem! Był mój.
Rosalyn otworzyła usta, żeby znów stanąć w obronie męża, ale Colin jej przeszkodził.
Nadal w pamięci brzmiały mu słowa brata i przez to przygnębienie Loftusa z powodu
utraty lisa wydawało mu się mało znaczące.
- Szanowny lordzie - odezwał się. - Ma pan rację. Rzeczywiście zabrałem lisa. Zwierzę
wyglądało na ranne, więc, ponieważ szanuję każde boże stworzenie, wziąłem je, żeby je
opatrzyć.
- Myśli pan, że uwierzę w te wydumane, romantyczne bzdury? - warknął Loftus. - Boże
stworzenie. Cóż za farsa! [ Pobierz całość w formacie PDF ]