[ Pobierz całość w formacie PDF ]

- Jest tam pan? - zapytał cicho. - To ja, Sowa. Niech pan się odezwie.
Jak niby to miałem zrobić mając zakneblowane usta? Zacząłem się wiercić i mruczeć,
aby zwrócić jego uwagę, ale Sowa wypił dzisiaj za dużo alkoholu, więc miał
przytępione zmysły i reagował powoli.
 Szybciej, człowieku - myślałem gorączkowo.  Za chwilę będzie za pózno .
I wtedy Sowa poświecił latarką, którą znalazł przed tunelem, gdyż tam mi ona
wypadła.
- To pan? - wystraszył się. - Co tu się dzieje?
Zacząłem się wiercić i Sowa pojął, że daję mu znak do szybkiego działania.
- Już, już - mamrotał i szukał czegoś u paska do szortów. W jego ręku błysnęło ostrze
scyzoryka i Sowa wgramolił się do tunelu wypełniając sobą całe jego światło, aż
zupełnie pociemniało.
Potem poszło szybko. Najpierw zostałem uwolniony przez Sowę, a następnie już sam
uwolniłem Clare a.
- Nie mamy czasu do stracenia - rzekłem do nich, gdy znalezliśmy się przed tunelem.
- Musimy stąd szybko uciekać, bo Drago i jego szwagier lada moment się tu zjawią.
Może już tutaj idą.
- To pana łódz cumuje na przystani? - zapytałem Clare a.
- Moja.
- Ruszamy - zakomenderowałem.
- Zaraz! Ale ja ją uszkodziłem - jęknął Sowa. - Myślałem, że to łódz łobuzów, na
których pan poluje.
Głośnym westchnięciem skrytykowałem jego nadgorliwość, ale nie mogłem do końca
obwiniać Sowy. To przecież dzięki niemu zostaliśmy uwolnieni, a poza tym, w
pewnych okolicznościach, jego zapobiegliwość mogła okazać się zbawienna.
Szybko wyszliśmy na górę i zanurzyliśmy się w parkowej ciemności.
- Panowie - szepnąłem do nich - zachowujmy się cicho. Jeśli Drago i jego szwagier
zorientują się, że zniknęliśmy, od razu pobiegną w okolice przystani i będą szukać
łodzi. Na szczęście mamy łódkę.
Przedzieraliśmy się przez park w kierunku łódki. Przeszliśmy obok monasteru
dosłownie na paluszkach, ale zdawało się, że w pobliżu nikogo nie ma.
Od zejścia na brzeg w miejscu pozostawienia łódki dzieliło nas dwadzieścia metrów.
Szliśmy już szybciej, nerwowo i zachłannie, aby prędzej znalezć się na brzegu i
odpłynąć z wyspy łódką.
108
Ale oto od strony monasteru usłyszeliśmy czyjeś kroki. Dopiero po chwili
dostrzegliśmy biegnących alejką Drago z niższym, chudym mężczyzną o ciemnych
włosach. Człowiek ten poruszał się identycznie jak złodziej uciekający z krzesłem na
tyłach muzeum, a kiedy przedostający się przez dziurę w koronie drzew księżyc
oświetlił na moment jego twarz, rozpoznałem w nim mężczyznę z portretu
pamięciowego Clare a. To był nasz Tajemniczy Czytelnik!
Drago wraz z nim musieli zorientować się, że ktoś nas uwolnił z tunelu i biegli na
wyczucie w stronę przystani.
Daliśmy drapaka w stronę zejścia na brzeg; biegliśmy ile sił w nogach po schodkach
w kierunku morza, ale kiedy pokonaliśmy szpaler krzaków, nagle kazałem się
zatrzymać.
Przy naszej łódce stał Batura.
Tak, to był on. Czekał na nas. Nerwowy i czujny. Już wiedziałem, że to on był owym
cudzoziemcem, który z Drago i jego szwagrem okradł Muzeum Miejskie w Rovinju. A
teraz wraz z nimi łaził po wyspie z wykrywaczem metali.
Byliśmy w poważnych opałach. Jerzy pilnował łódki, a za nami biegło dwóch
groznych bandytów. Mieliśmy odcięty odwrót.
- Wycofujemy się - szepnął zdenerwowany Anglik. - Ale nie schodkami. Pójdziemy
skalistym brzegiem i potem odbijemy w górę w kierunku alejki.
Nie było czasu na dyskusję, ale był to dobry pomysł.
Szliśmy po skałach, potykaliśmy się, kalecząc się do bólu, ale metr po metrze
oddalaliśmy się od niebezpiecznego miejsca. Za sobą słyszeliśmy głosy mężczyzn.
Szybko poszliśmy w górę wyspy i znalezliśmy schronienie w gęstych i kaleczących
nasze ciała krzakach. Znajdowaliśmy się około dwudziestu metrów od zejścia na brzeg;
zbyt blisko, aby ryzykować przebicie się do alejki. Mężczyzni mogli nas tam łatwo
dogonić.
Nagle usłyszeliśmy, że ktoś idzie skałkami naszym tropem. Pewnie się rozdzielili, to
znaczy jeden szedł skałkami, a pozostali ruszyli w górę po schodkach do alejki.
Nie było innej rady, jak przedrzeć się przez zdrewniałe i kolczaste krzaki do alejki i
ratować się ucieczką w górę wyspy.
Słyszałem, jak Anglik syknął z bólu. Sowa był bardziej odporny zważywszy na
częściowy stan znieczulenia, w jakim się znajdował.
Już po chwili dotknęliśmy stopami kamiennej alejki. Rzuciliśmy się do ucieczki w
kierunku pałacu. Tam nic nam nie groziło, ale do przebiegnięcia mieliśmy około
dwustu metrów.
I wszystko pewnie zakończyłoby się powodzeniem, gdyby nagle nie zapiszczał
telefon komórkowy Sowy.
Co prawda Sowa natychmiast go wyłączył, ale ten charakterystyczny pisk telefonu
musiał być przez intruzów usłyszany.
Rzuciliśmy się do szaleńczej ucieczki. I tak jak się spodziewałem, już po chwili za
naszymi plecami zaczęły dudnić kroki naszych prześladowców, wyrazne i nie
pozostawiające złudzeń co do ich zamiarów. Kroki za nami były coraz głośniejsze, a ja
z Sową słabliśmy z sekundy na sekundę. Zauważyłem też, że biznesmen stracił gdzieś
swoje sandały i biegł teraz na bosaka, posapując niczym stara lokomotywa.
109
Od kompleksu wypoczynkowego przylegającego do restauracji i pałacu dzieliło nas
już tylko pięćdziesiąt metrów i oto z prawej strony wyłoniła się odnoga alejki
prowadząca na środek wyspy wprost na budynki hotelowe przy dziedzińcu.
Wtedy to na naszej drodze stanęła para starszych ludzi. Dickinsonowie! Nie tak
dawno podsłuchiwali ze skarpy moją rozmowę z Drago, ale teraz znajdowali się już
tutaj. Clare wpadł na starszego pana i o mały włos go nie przewrócił. Ale ten
przytrzymał inspektora za łokieć, a kiedy dobiegliśmy do nich, Dickinson wyszeptał po
angielsku:
- Za basenem w lewo. Tam mają motorówkę. Jazda.
Porzuciliśmy starszą parę i dalej uciekaliśmy. Za sobą słyszałem przekleństwa Drago
i jego szwagra i wiedziałem, że państwo Dickinsonowie zaaranżowali małe
zamieszanie.
- Uważaj pan! - skrzeczała pani Dickinson. - Bandyta!
- Zamknij się! - padło po włosku.
To odezwał się szwagier Lukovicia, Tajemniczy Czytelnik, co wskazywało, że był on
jednak Włochem.
Naprzeciwko muru kompleksu wypoczynkowego wpadliśmy w boczną alejkę
prowadzącą na stare, betonowe molo. Tam stała motorówka.
- Ja kieruję! - krzyknął Clare, dając tym samym do zrozumienia, że zna się na
łodziach motorowych. - Bierzcie liny.
Kiedy Clare wskoczył za kierownicę, a my z Sową mocowaliśmy się z linami
cumowniczymi, pojawili się złoczyńcy. [ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • wyciskamy.pev.pl