[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Pokręciłam głową.
- Nie, Petro. Nie warto. Nie, jeśli to mają aż tak wyprowadzać z równowagi. Nie ma
sprawy, serio.
Bo co miało z tego wszystkiego wyniknąć? Przy pierwszej nadarzającej się okazji
Tory powie Zachowi o mojej przeszłości związanej z rzucaniem czarów... A przynajmniej to,
co na ten temat wiedziała, czyli, na szczęście, niewiele. A on zrozumie, że jestem takim
samym - a może nawet większym - dziwadłem jak ona i nie będzie chciał mieć już ze mną nic
do czynienia.
- Nie, jest sprawa. - Petra podniosła głos po raz pierwszy od momentu, kiedy ją
poznałam (przynajmniej przy mnie). Zaskoczona, spojrzałam na nią. - W tym domu dzieje się
coś złego. Ja to wiem. I mówię ci, że to coś złego w tym domu jest związane z nią. - Petra
wskazała ostrym nożem drzwi, za którymi zniknęła Tory. - To nie w porządku, żeby ona ci
zabraniała spotykać się z Zacharym. On nie jest jej własnością. Nigdy jej niczego nie
obiecywał. Idz z nim.
- Nie warto, Petro - powtórzyłam. - Ona się tylko wścieknie.
- Już i tak jest wściekła. - Petra wróciła do swoich marchewek. - Pozwól, że wezmę jej
gniew na siebie. Jestem do tego przyzwyczajona.
Musiałam uśmiechnąć się lekko do silnych, szczupłych pleców Petry. Nie miała
pojęcia, o czym mówi. Naprawdę, jak się temu przyjrzeć bliżej, cała sytuacja robiła się wręcz
zabawna.
- I co ona w ogóle miała na myśli? - spytała ostro au pair, obracając się gwałtownym
ruchem. - O co jej chodziło z tą wojną?
- O nic takiego - powiedziałam. Uniosłam dłoń i dotknęłam zawieszonego na szyi
pentagramu.
Wyglądało na to, że będę potrzebowała szczęścia, jakie miał mi zapewnić, nieco
wcześniej niż się spodziewałam.
12
Zaczęło się następnego dnia.
Zrozumiałam to, podchodząc do swojej szafki jeszcze przed pierwszą lekcją, i
stanęłam jak wryta, tamując ruch na korytarzu. Ludzie zaczęli mnie omijać łukiem, posyłając
mi rozzłoszczone spojrzenia.
Rano nigdzie nie natknęłam się na Tory i zauważywszy spięty wyraz twarzy cioci
Evelyn przy śniadaniu (najwyrazniej nie udała się ta mała rozmowa, którą odbyli z Tory
poprzedniego wieczoru, kiedy wreszcie raczyła pojawić się w domu), nie czekałam na nią,
tylko poszłam do szkoły sama.
Zach, na którego wpadłam, przystając, spojrzał na mnie i zapytał:
- Co się stało?
- Popatrz. - Wskazałam ręką.
Korytarze w Liceum Chapmana są zatłoczone. Ekskluzywna szkoła, której absolwenci
z zasady dostają się na uczelnie Ligi Bluszczowej, przeżywała właśnie rozkwit popularności,
a w efekcie klasy i korytarze niemal pękały w szwach i po szkole trudno było się poruszać.
Ale to, co teraz się działo, biło wszelkie rekordy.
A potem dotarło do mnie, że w tym tłumie są nie tylko dzieciaki, które zwykle
widywałam, kiedy zwlekały z wejściem do swoich klas, czekając na dzwonek, ale i
nauczyciele, a nawet parę osób z administracji. Wszyscy się tam tłoczyli, patrząc w jeden
punkt... A tym punktem, co widziałam nawet z odległości trzydziestu metrów, była moja
szafka.
Z rosnącym niepokojem - nie wspominając już o guli w żołądku - przepchnęłam się
obok grupki graczy w lacrosse, którzy zasłaniali mi widok, a potem stanęłam jak wryta. Tam,
na sznurowadle podczepionym do otworu wentylacyjnego w górnej części drzwi szafki,
wisiał zdechły szczur. Jakiś płyn - ale nie krew - skapywał z jamy ziejącej w miejscu, gdzie
szczur powinien mieć łepek, tworząc różowawą kałużę na kafelkach posadzki.
Zach przecisnął się przez tłum, stanął obok mnie i zamarł. Czułam jego ciepły oddech
na karku, kiedy szepnął:
- Jasna cho...
Któryś z woznych ostrożnie rozplątywał sznurowadło, pod spód podtykając
plastikowy worek, do którego szczur miał wpaść. I szczur wpadł do niego, z cichym
plaśnięciem, od którego robiło się niedobrze. Kilkoro uczniów aż jęknęło.
- To twoja szafka, młoda damo? - spytała mnie administratorka o spiczastym nosie.
Nie mogłam oderwać wzroku od różowawej kałuży przed drzwiami szafki.
- Tak, proszę pani - odpowiedziałam.
- Czy masz pojęcie, kto mógł to zrobić?
Uniosłam wzrok znad kałuży, ale zamiast skupić uwagę na administratorce, zaczęłam
przyglądać się tłumowi, szukając jednej, konkretnej twarzy. Wreszcie dostrzegłam Tory,
przyklejoną do pleców stłoczonych graczy w lacrosse i wychylającą się zza nich, z
triumfalnym uśmiechem na twarzy.
Odwróciłam głowę i powiedziałam do administratorki:
- Nie, proszę pani. Nie mam zielonego pojęcia, kto mógł zrobić coś takiego.
Reszta dnia upłynęła mi w jakimś dziwnym otępieniu. Wciąż zadawałam sobie
pytanie, czy ta Tory wie, co wyprawia? Ukradła szczura po sekcji z pracowni biologicznej (bo
to stąd, jak się dowiedziałam, wziął się ten szczur. Płyn, który kapał z otworu po jego głowie,
to był formaldehyd), odcięła mu łepek, powiesiła go do góry nogami na szafce - to żadna
magia, czarna czy biała. To w ogóle nie magia. To jest zwyczajnie chore. W taki sposób Tory
zamierzała ukarać mnie za wiążące zaklęcie uniemożliwiające jej uprawianie czarnej magii?
No cóż, podziałało. Przestraszyłam się - nie tego szczura, ale tego, co symbolizował.
Jeśli ta wariatka mogła zrobić coś takiego ze szczurem - chociaż już nieżywym - to kto wie,
co potrafiłaby zrobić z kotem... Albo z Bogu ducha winną opiekunką do dzieci.
Jak moje ochronne zaklęcia - umieszczanie jednocentówek w rogach pokoju albo
napisanie czyjegoś imienia na kartce papieru i schowanie jej w zamrażarce - miały kogoś
ochronić przed niebezpiecznymi wygłupami Tory i jej przyjaciółek?
Bo przecież to było tylko to. Wygłupy... Idiotyczne wygłupy. Zupełnie nie zabawne i z
całą pewnością nie magiczne. Coś takiego wystarczyłoby, żeby rozzłościć najbardziej
zrównoważoną osobę na świecie.
- Nijak nie uda ci się dowieść, że to ona - orzekła Chanelle jeszcze tego samego dnia
przy lunchu, oburzonym spojrzeniem; piorunując stolik, gdzie zwykle siadały Tory, Gretchen
i Lindsey... A który dzisiaj był ku mojemu zaskoczeniu pusty. Chyba zdecydowały się usiąść
gdzie indziej. - Nigdy jej nie wyrzucą ze szkoły bez dowodu. Ona się zwyczajnie dowie, kto
ją wsypał a potem zrobi tej osobie coś jeszcze gorszego. Ona i te jej przyjaciółki czarownice.
- One nie są czarownicami - powiedziałam stanowczo. - Tylko bawią się w
czarownice. Umiejętność posługiwania się magią, prawdziwą magią, to dar animujący życie.
Ludzie, którzy posiadają ten dar, postępują zgodnie z pewnym moralnym kodeksem, który im
nakazuje budować harmonijne związki z naturą, i ludzmi, a nie ich ranić.
Nawet Robert, który żuł swojego cheeseburgera z bekonem zrobił taką minę, jakby
moja mówka mu zaimponował.
- Aau - rzucił. - Gdzie to usłyszałaś? Na Discovery Channel?
- Nie. Ja... gdzieś to wyczytałam - odparłam.
- No to co z tym szczurem? - spytała ostro Chanelle, gdzie tu afirmacja życia?
- No właśnie, dokładnie to usiłuję powiedzieć - stwierdziłam. - %7łe to żadne czary.
- To był po prostu objaw zwykłej choroby umysłowej uznała Chanelle. Zerknęła na
Shawna, który z zacięciem wpisywał coś do swojego treo. - Człowieku, to twoja dziewczyna.
Nie możesz jej czegoś powiedzieć? Na przykład, że jeśli się nie opanuje, to jednak nie
zabierzesz jej na wiosenny bal?
- To nie jest moja dziewczyna - burknął Shawn, nawet nie podnosząc oczu znad
wyświetlacza. - Mówiłem ci. I muszę ją zabrać na bal. Już kupiłem bilety i wpłaciłem
zaliczkę na limuzynę.
- Zabierz kogoś innego - podsunęła Chanelle.
Na te słowa Shawn jednak podniósł wzrok znad wyświetlacza.
- Jeśli jej powiem, że zabieram kogoś innego - otworzył szeroko oczy - to ona powiesi
zdechłego szczura na mojej szafce. Albo jeszcze gorzej.
- Chcesz powiedzieć, że boisz się własnej dziewczyny? - spytała ostro Chanelle. [ Pobierz całość w formacie PDF ]
zanotowane.pl doc.pisz.pl pdf.pisz.pl wyciskamy.pev.pl
Pokręciłam głową.
- Nie, Petro. Nie warto. Nie, jeśli to mają aż tak wyprowadzać z równowagi. Nie ma
sprawy, serio.
Bo co miało z tego wszystkiego wyniknąć? Przy pierwszej nadarzającej się okazji
Tory powie Zachowi o mojej przeszłości związanej z rzucaniem czarów... A przynajmniej to,
co na ten temat wiedziała, czyli, na szczęście, niewiele. A on zrozumie, że jestem takim
samym - a może nawet większym - dziwadłem jak ona i nie będzie chciał mieć już ze mną nic
do czynienia.
- Nie, jest sprawa. - Petra podniosła głos po raz pierwszy od momentu, kiedy ją
poznałam (przynajmniej przy mnie). Zaskoczona, spojrzałam na nią. - W tym domu dzieje się
coś złego. Ja to wiem. I mówię ci, że to coś złego w tym domu jest związane z nią. - Petra
wskazała ostrym nożem drzwi, za którymi zniknęła Tory. - To nie w porządku, żeby ona ci
zabraniała spotykać się z Zacharym. On nie jest jej własnością. Nigdy jej niczego nie
obiecywał. Idz z nim.
- Nie warto, Petro - powtórzyłam. - Ona się tylko wścieknie.
- Już i tak jest wściekła. - Petra wróciła do swoich marchewek. - Pozwól, że wezmę jej
gniew na siebie. Jestem do tego przyzwyczajona.
Musiałam uśmiechnąć się lekko do silnych, szczupłych pleców Petry. Nie miała
pojęcia, o czym mówi. Naprawdę, jak się temu przyjrzeć bliżej, cała sytuacja robiła się wręcz
zabawna.
- I co ona w ogóle miała na myśli? - spytała ostro au pair, obracając się gwałtownym
ruchem. - O co jej chodziło z tą wojną?
- O nic takiego - powiedziałam. Uniosłam dłoń i dotknęłam zawieszonego na szyi
pentagramu.
Wyglądało na to, że będę potrzebowała szczęścia, jakie miał mi zapewnić, nieco
wcześniej niż się spodziewałam.
12
Zaczęło się następnego dnia.
Zrozumiałam to, podchodząc do swojej szafki jeszcze przed pierwszą lekcją, i
stanęłam jak wryta, tamując ruch na korytarzu. Ludzie zaczęli mnie omijać łukiem, posyłając
mi rozzłoszczone spojrzenia.
Rano nigdzie nie natknęłam się na Tory i zauważywszy spięty wyraz twarzy cioci
Evelyn przy śniadaniu (najwyrazniej nie udała się ta mała rozmowa, którą odbyli z Tory
poprzedniego wieczoru, kiedy wreszcie raczyła pojawić się w domu), nie czekałam na nią,
tylko poszłam do szkoły sama.
Zach, na którego wpadłam, przystając, spojrzał na mnie i zapytał:
- Co się stało?
- Popatrz. - Wskazałam ręką.
Korytarze w Liceum Chapmana są zatłoczone. Ekskluzywna szkoła, której absolwenci
z zasady dostają się na uczelnie Ligi Bluszczowej, przeżywała właśnie rozkwit popularności,
a w efekcie klasy i korytarze niemal pękały w szwach i po szkole trudno było się poruszać.
Ale to, co teraz się działo, biło wszelkie rekordy.
A potem dotarło do mnie, że w tym tłumie są nie tylko dzieciaki, które zwykle
widywałam, kiedy zwlekały z wejściem do swoich klas, czekając na dzwonek, ale i
nauczyciele, a nawet parę osób z administracji. Wszyscy się tam tłoczyli, patrząc w jeden
punkt... A tym punktem, co widziałam nawet z odległości trzydziestu metrów, była moja
szafka.
Z rosnącym niepokojem - nie wspominając już o guli w żołądku - przepchnęłam się
obok grupki graczy w lacrosse, którzy zasłaniali mi widok, a potem stanęłam jak wryta. Tam,
na sznurowadle podczepionym do otworu wentylacyjnego w górnej części drzwi szafki,
wisiał zdechły szczur. Jakiś płyn - ale nie krew - skapywał z jamy ziejącej w miejscu, gdzie
szczur powinien mieć łepek, tworząc różowawą kałużę na kafelkach posadzki.
Zach przecisnął się przez tłum, stanął obok mnie i zamarł. Czułam jego ciepły oddech
na karku, kiedy szepnął:
- Jasna cho...
Któryś z woznych ostrożnie rozplątywał sznurowadło, pod spód podtykając
plastikowy worek, do którego szczur miał wpaść. I szczur wpadł do niego, z cichym
plaśnięciem, od którego robiło się niedobrze. Kilkoro uczniów aż jęknęło.
- To twoja szafka, młoda damo? - spytała mnie administratorka o spiczastym nosie.
Nie mogłam oderwać wzroku od różowawej kałuży przed drzwiami szafki.
- Tak, proszę pani - odpowiedziałam.
- Czy masz pojęcie, kto mógł to zrobić?
Uniosłam wzrok znad kałuży, ale zamiast skupić uwagę na administratorce, zaczęłam
przyglądać się tłumowi, szukając jednej, konkretnej twarzy. Wreszcie dostrzegłam Tory,
przyklejoną do pleców stłoczonych graczy w lacrosse i wychylającą się zza nich, z
triumfalnym uśmiechem na twarzy.
Odwróciłam głowę i powiedziałam do administratorki:
- Nie, proszę pani. Nie mam zielonego pojęcia, kto mógł zrobić coś takiego.
Reszta dnia upłynęła mi w jakimś dziwnym otępieniu. Wciąż zadawałam sobie
pytanie, czy ta Tory wie, co wyprawia? Ukradła szczura po sekcji z pracowni biologicznej (bo
to stąd, jak się dowiedziałam, wziął się ten szczur. Płyn, który kapał z otworu po jego głowie,
to był formaldehyd), odcięła mu łepek, powiesiła go do góry nogami na szafce - to żadna
magia, czarna czy biała. To w ogóle nie magia. To jest zwyczajnie chore. W taki sposób Tory
zamierzała ukarać mnie za wiążące zaklęcie uniemożliwiające jej uprawianie czarnej magii?
No cóż, podziałało. Przestraszyłam się - nie tego szczura, ale tego, co symbolizował.
Jeśli ta wariatka mogła zrobić coś takiego ze szczurem - chociaż już nieżywym - to kto wie,
co potrafiłaby zrobić z kotem... Albo z Bogu ducha winną opiekunką do dzieci.
Jak moje ochronne zaklęcia - umieszczanie jednocentówek w rogach pokoju albo
napisanie czyjegoś imienia na kartce papieru i schowanie jej w zamrażarce - miały kogoś
ochronić przed niebezpiecznymi wygłupami Tory i jej przyjaciółek?
Bo przecież to było tylko to. Wygłupy... Idiotyczne wygłupy. Zupełnie nie zabawne i z
całą pewnością nie magiczne. Coś takiego wystarczyłoby, żeby rozzłościć najbardziej
zrównoważoną osobę na świecie.
- Nijak nie uda ci się dowieść, że to ona - orzekła Chanelle jeszcze tego samego dnia
przy lunchu, oburzonym spojrzeniem; piorunując stolik, gdzie zwykle siadały Tory, Gretchen
i Lindsey... A który dzisiaj był ku mojemu zaskoczeniu pusty. Chyba zdecydowały się usiąść
gdzie indziej. - Nigdy jej nie wyrzucą ze szkoły bez dowodu. Ona się zwyczajnie dowie, kto
ją wsypał a potem zrobi tej osobie coś jeszcze gorszego. Ona i te jej przyjaciółki czarownice.
- One nie są czarownicami - powiedziałam stanowczo. - Tylko bawią się w
czarownice. Umiejętność posługiwania się magią, prawdziwą magią, to dar animujący życie.
Ludzie, którzy posiadają ten dar, postępują zgodnie z pewnym moralnym kodeksem, który im
nakazuje budować harmonijne związki z naturą, i ludzmi, a nie ich ranić.
Nawet Robert, który żuł swojego cheeseburgera z bekonem zrobił taką minę, jakby
moja mówka mu zaimponował.
- Aau - rzucił. - Gdzie to usłyszałaś? Na Discovery Channel?
- Nie. Ja... gdzieś to wyczytałam - odparłam.
- No to co z tym szczurem? - spytała ostro Chanelle, gdzie tu afirmacja życia?
- No właśnie, dokładnie to usiłuję powiedzieć - stwierdziłam. - %7łe to żadne czary.
- To był po prostu objaw zwykłej choroby umysłowej uznała Chanelle. Zerknęła na
Shawna, który z zacięciem wpisywał coś do swojego treo. - Człowieku, to twoja dziewczyna.
Nie możesz jej czegoś powiedzieć? Na przykład, że jeśli się nie opanuje, to jednak nie
zabierzesz jej na wiosenny bal?
- To nie jest moja dziewczyna - burknął Shawn, nawet nie podnosząc oczu znad
wyświetlacza. - Mówiłem ci. I muszę ją zabrać na bal. Już kupiłem bilety i wpłaciłem
zaliczkę na limuzynę.
- Zabierz kogoś innego - podsunęła Chanelle.
Na te słowa Shawn jednak podniósł wzrok znad wyświetlacza.
- Jeśli jej powiem, że zabieram kogoś innego - otworzył szeroko oczy - to ona powiesi
zdechłego szczura na mojej szafce. Albo jeszcze gorzej.
- Chcesz powiedzieć, że boisz się własnej dziewczyny? - spytała ostro Chanelle. [ Pobierz całość w formacie PDF ]