[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Pieśni, nie miałem szans, żeby nad nimi zapanować -
na pewno nie w tym krótkim okresie, kiedy cień śmierci miał dokonać swojego straszliwego dzieła.
- To dla mnie za dużo - powiedziałem przygnębiony. - Nie jestem czarodziejem!
Nawet gdyby jakimś cudem powiodło mi się z Siedmioma Pieśniami, jak mam znalezć Studnię do
Zaświata, nie dać się dopaść Balorowi i odszukać Dagdę w ciągu czterech faz księżyca?
- Nie powinnam była ci pomagać.
Pomyślałem o bladym księżycu w nowiu, który widziałem poprzedniej nocy.
Ujrzałem tylko kawałeczek i mój magiczny wzrok z ledwością go wychwycił. To znaczyło, że mam
czas do końca tego cyklu księżyca i ani dnia więcej, żeby odnalezć Eliksir Dagdy. W
dniu, kiedy księżyc zniknie, umrze moja matka.
Pełnia będzie znaczyła, że upłynęła połowa danego mi czasu. W miarę jak księżyc będzie się
zmniejszał, czas będzie dobiegał końca. A kiedy wreszcie się wyczerpie, wraz z nim zniknie moja
nadzieja.
- %7łyczę ci całego szczęścia Fincayry - powiedziała z chlupotem muszla. - Będzie ci potrzebne, choć
nie wiadomo, czy wystarczy.
IX
ROZMARYN
Ponieważ moja matka była za słaba, żeby iść, przygotowałem z Rhią prowizoryczne nosze z pnączy z
wydm zaplecionych między moją laską a gałęzią martwego głogu. Kiedy przywiązywaliśmy pnącza z
obu stron, opowiedziałem Rhii, czego dowiedziałem się od muszli, i poprosiłem ją, żeby
zaprowadziła mnie przez las do Arbassy. Jednak samo brzmienie imienia wielkiego drzewa
wywołało u mnie silny niepokój na myśl o powrocie. Nie miałem pojęcia dlaczego.
Natomiast Rhia nie wydawała się zmartwiona ani zaskoczona tym, że na ścianach Arbassy są
tajemnice, które będę musiał zgłębić, aby znalezć Studnię do Zaświata. Być może dlatego, że
widziała, jak Arbassa udzielała odpowiedzi na wiele pytań, Rhia po prostu przytaknęła, nie
przerywając przywiązywania pnączy. W końcu nosze były gotowe i pomogliśmy mojej matce położyć
się na nich. Kiedy dotknąłem jej czoła, poczułem, że gorączka się wzmogła. Jednak pomimo
pogarszającego się stanu nie skarżyła się.
Tego nie dało się powiedzieć o Bambulu. Trzymał nosze z tyłu i niedługo po tym, jak wyruszyliśmy,
zaczął przedrzezniać mówiącą muszlę. Kiedy w końcu dotarło do niego, że nikogo to nie śmieszy,
zajął się opisywaniem szczegółów swojego obładowanego dzwoneczkami kapelusza, jakby to była
królewska korona. Kiedy to również zawiodło, zaczął
narzekać, że od dzwigania takiego ciężaru może sobie nadwerężyć grzbiet, co utrudni mu karierę
błazna. Nie odpowiedziałem, choć korciło mnie, żeby uciszyć i jego, i pobrzękiwanie dzwoneczków,
kneblując go tym jego kapeluszem.
Rhia prowadziła nas, mając przewieszoną przez pokryte pnączami ramię Harfę Kwitnienia. Ja
trzymałem nosze z przodu, ale wina ciążyła mi bardziej niż niesiony ładunek.
Samo przejście po wydmie obok kwiatu w kształcie dzwonka było dla mnie jak męczący marsz.
Przed wejściem do Lasu Druma minęliśmy zieloną łąkę. Poprzecinane strumieniami trawy unosiły się
niczym fale na powierzchni morza. Każdy strumyk pluskał i szemrał, obmywając rosnące wzdłuż
brzegów rośliny skrzącymi się wstęgami wody. Pomyślałem, że w innych okolicznościach ten zakątek
wydałby mi się piękny, zwłaszcza że jego urok nie był
sprawką magicznego instrumentu ani wielkiego czarodzieja. On po prostu był piękny.
W końcu przy akompaniamencie trzaskających pod stopami gałązek i igieł
wkroczyliśmy do pradawnego lasu. Jaskrawa łąka zniknęła i zrobiło się ciemno. W powietrzu unosiła
się silna woń żywicy, niekiedy gryzącej, niekiedy słodkiej. Gałęzie szeptały i klekotały nad moją
głową. Cienie przesuwały się bezgłośnie za drzewami.
Znów poczułem niepokojącą atmosferę lasu. To było coś więcej niż zbiorowisko żywych stworzeń.
Sam las był żywą istotą. Kiedyś podarował mi laskę z cykuty. Teraz miałem pewność, że mnie
obserwuje, przygląda mi się podejrzliwie.
Potknąłem się o korzeń. Skrzywiłem się z bólu, ale nie puściłem noszy. Mój magiczny wzrok przybrał
na sile od ostatniej wizyty tutaj, ale bez światła nadal widziałem gorzej. Blask słońca sięgał tylko
najwyżej położonych warstw gęstych zagajników i do leśnego poszycia docierały nieliczne
promienie. Jednak nie zamierzałem zwalniać, żeby rozeznać się w terenie.
Nie miałem na to czasu. Nie miała go też moja matka.
Podążając za Rhią, zagłębialiśmy się coraz bardziej w las, trzymając nosze z pnączy.
Z każdym krokiem nabierałem przekonania, że drzewa nas obserwują i śledzą nasz każdy ruch.
Klekoczące konary ożywiały się, kiedy przechodziliśmy pod nimi. Inne stworzenia również zdawały
się świadome naszej obecności. Co jakiś czas dostrzegałem kudłaty ogon albo parę żółtych oczu.
Piski i wycia często rozchodziły się echem między pogrążonymi w mroku gałęziami. I raz, całkiem
blisko, usłyszałem głośne, długie drapanie, jakby ostre szpony zrywały warstwę kory. Albo skóry.
Bolały mnie ręce i ramiona, ale wzmagające się jęki mojej matki sprawiały mi więcej bólu.
Przynajmniej Bambulo był na tyle przejęty jej cierpieniem, że przestał marudzić, lecz dzwoneczki
nadal pobrzękiwały irytująco. I choć Rhia przemierzała las z lekkością wiatru, często oglądała się
zatroskana na nosze.
Po kilku godzinach wędrówki przez ciemne polany pokryte mchami i paprociami w barkach pulsował
mi tak silny ból, jakby miały one zaraz się połamać. Moje dłonie, prawie odrętwiałe, z ledwością [ Pobierz całość w formacie PDF ]
zanotowane.pl doc.pisz.pl pdf.pisz.pl wyciskamy.pev.pl
Pieśni, nie miałem szans, żeby nad nimi zapanować -
na pewno nie w tym krótkim okresie, kiedy cień śmierci miał dokonać swojego straszliwego dzieła.
- To dla mnie za dużo - powiedziałem przygnębiony. - Nie jestem czarodziejem!
Nawet gdyby jakimś cudem powiodło mi się z Siedmioma Pieśniami, jak mam znalezć Studnię do
Zaświata, nie dać się dopaść Balorowi i odszukać Dagdę w ciągu czterech faz księżyca?
- Nie powinnam była ci pomagać.
Pomyślałem o bladym księżycu w nowiu, który widziałem poprzedniej nocy.
Ujrzałem tylko kawałeczek i mój magiczny wzrok z ledwością go wychwycił. To znaczyło, że mam
czas do końca tego cyklu księżyca i ani dnia więcej, żeby odnalezć Eliksir Dagdy. W
dniu, kiedy księżyc zniknie, umrze moja matka.
Pełnia będzie znaczyła, że upłynęła połowa danego mi czasu. W miarę jak księżyc będzie się
zmniejszał, czas będzie dobiegał końca. A kiedy wreszcie się wyczerpie, wraz z nim zniknie moja
nadzieja.
- %7łyczę ci całego szczęścia Fincayry - powiedziała z chlupotem muszla. - Będzie ci potrzebne, choć
nie wiadomo, czy wystarczy.
IX
ROZMARYN
Ponieważ moja matka była za słaba, żeby iść, przygotowałem z Rhią prowizoryczne nosze z pnączy z
wydm zaplecionych między moją laską a gałęzią martwego głogu. Kiedy przywiązywaliśmy pnącza z
obu stron, opowiedziałem Rhii, czego dowiedziałem się od muszli, i poprosiłem ją, żeby
zaprowadziła mnie przez las do Arbassy. Jednak samo brzmienie imienia wielkiego drzewa
wywołało u mnie silny niepokój na myśl o powrocie. Nie miałem pojęcia dlaczego.
Natomiast Rhia nie wydawała się zmartwiona ani zaskoczona tym, że na ścianach Arbassy są
tajemnice, które będę musiał zgłębić, aby znalezć Studnię do Zaświata. Być może dlatego, że
widziała, jak Arbassa udzielała odpowiedzi na wiele pytań, Rhia po prostu przytaknęła, nie
przerywając przywiązywania pnączy. W końcu nosze były gotowe i pomogliśmy mojej matce położyć
się na nich. Kiedy dotknąłem jej czoła, poczułem, że gorączka się wzmogła. Jednak pomimo
pogarszającego się stanu nie skarżyła się.
Tego nie dało się powiedzieć o Bambulu. Trzymał nosze z tyłu i niedługo po tym, jak wyruszyliśmy,
zaczął przedrzezniać mówiącą muszlę. Kiedy w końcu dotarło do niego, że nikogo to nie śmieszy,
zajął się opisywaniem szczegółów swojego obładowanego dzwoneczkami kapelusza, jakby to była
królewska korona. Kiedy to również zawiodło, zaczął
narzekać, że od dzwigania takiego ciężaru może sobie nadwerężyć grzbiet, co utrudni mu karierę
błazna. Nie odpowiedziałem, choć korciło mnie, żeby uciszyć i jego, i pobrzękiwanie dzwoneczków,
kneblując go tym jego kapeluszem.
Rhia prowadziła nas, mając przewieszoną przez pokryte pnączami ramię Harfę Kwitnienia. Ja
trzymałem nosze z przodu, ale wina ciążyła mi bardziej niż niesiony ładunek.
Samo przejście po wydmie obok kwiatu w kształcie dzwonka było dla mnie jak męczący marsz.
Przed wejściem do Lasu Druma minęliśmy zieloną łąkę. Poprzecinane strumieniami trawy unosiły się
niczym fale na powierzchni morza. Każdy strumyk pluskał i szemrał, obmywając rosnące wzdłuż
brzegów rośliny skrzącymi się wstęgami wody. Pomyślałem, że w innych okolicznościach ten zakątek
wydałby mi się piękny, zwłaszcza że jego urok nie był
sprawką magicznego instrumentu ani wielkiego czarodzieja. On po prostu był piękny.
W końcu przy akompaniamencie trzaskających pod stopami gałązek i igieł
wkroczyliśmy do pradawnego lasu. Jaskrawa łąka zniknęła i zrobiło się ciemno. W powietrzu unosiła
się silna woń żywicy, niekiedy gryzącej, niekiedy słodkiej. Gałęzie szeptały i klekotały nad moją
głową. Cienie przesuwały się bezgłośnie za drzewami.
Znów poczułem niepokojącą atmosferę lasu. To było coś więcej niż zbiorowisko żywych stworzeń.
Sam las był żywą istotą. Kiedyś podarował mi laskę z cykuty. Teraz miałem pewność, że mnie
obserwuje, przygląda mi się podejrzliwie.
Potknąłem się o korzeń. Skrzywiłem się z bólu, ale nie puściłem noszy. Mój magiczny wzrok przybrał
na sile od ostatniej wizyty tutaj, ale bez światła nadal widziałem gorzej. Blask słońca sięgał tylko
najwyżej położonych warstw gęstych zagajników i do leśnego poszycia docierały nieliczne
promienie. Jednak nie zamierzałem zwalniać, żeby rozeznać się w terenie.
Nie miałem na to czasu. Nie miała go też moja matka.
Podążając za Rhią, zagłębialiśmy się coraz bardziej w las, trzymając nosze z pnączy.
Z każdym krokiem nabierałem przekonania, że drzewa nas obserwują i śledzą nasz każdy ruch.
Klekoczące konary ożywiały się, kiedy przechodziliśmy pod nimi. Inne stworzenia również zdawały
się świadome naszej obecności. Co jakiś czas dostrzegałem kudłaty ogon albo parę żółtych oczu.
Piski i wycia często rozchodziły się echem między pogrążonymi w mroku gałęziami. I raz, całkiem
blisko, usłyszałem głośne, długie drapanie, jakby ostre szpony zrywały warstwę kory. Albo skóry.
Bolały mnie ręce i ramiona, ale wzmagające się jęki mojej matki sprawiały mi więcej bólu.
Przynajmniej Bambulo był na tyle przejęty jej cierpieniem, że przestał marudzić, lecz dzwoneczki
nadal pobrzękiwały irytująco. I choć Rhia przemierzała las z lekkością wiatru, często oglądała się
zatroskana na nosze.
Po kilku godzinach wędrówki przez ciemne polany pokryte mchami i paprociami w barkach pulsował
mi tak silny ból, jakby miały one zaraz się połamać. Moje dłonie, prawie odrętwiałe, z ledwością [ Pobierz całość w formacie PDF ]