[ Pobierz całość w formacie PDF ]

minutach powiedziałem:
 Krew zatrzymana i więcej nie będzie ci płynęła. Idz do jurty i połóż się!
Krwotoki z nosa często można zatamować w taki prosty sposób, lecz  magiczne działanie
moich palców wywarło olbrzymie wrażenie na Sojotów.
 Ta-Lama! Ta-Lama! (wielki lekarz)  zawołał stary Sojot, nisko schylając przede mną głowę.
W jurcie wyjodynowałem nos mego pacjenta i wtedy dopiero przystąpiłem do picia herbaty.
Stary gospodarz uporczywie milczał, myśląc nad czemś poważnem. Wreszcie odszedł na bok i
długo naradzał się z resztą Sojotów.
Gdy powrócił, zwrócił się do mnie z następującemi słowami:
 %7łona nojona chora na oczy. Myślę, że nojon będzie rad  Wielkiemu Lekarzowi . O a chyba
mię nie ukarze; przecież rozkazano nie puszczać  złych ludzi , a dobrych można?
Nie zdradzając swej radości z powodu takiego rozumowania, odrzekłem chłodno:
 Uczynisz, jak zechcesz. Ja umiem dobrze leczyć oczy, lecz skoro nie wolno przekroczyć Ojny,
pojadę z powrotem.
 Nie! Nie!  z przerażeniem zawołał Sojot.  Ja sam was poprowadzę do nojona. Ta-Lama, Ta-
Lama...
Usiadł przy ognisku, koło którego krzątała, się młoda o czerwonej twarzy Sojotka, zapalił długą
fajkę, zrobił dwa pociągnięcia i, otarłszy cybuch rękawem, podał mnie. Przyjąłem, jeszcze raz
wytarłem cybuch i udałem, że palę. Z kolei stary Sojot poczęstował fajką wszystkich moich
towarzyszy, otrzymawszy wzamian od każdego z nas papieros, trochę tytoniu fajkowego i zapałki.
Przyjacielski stosunek nawiązał się szybko. Wkrótce do jurty napakowało się tylu Sojotów,
mężczyzn, kobiet i dzieci, oraz psów, że nie można było się poruszyć. Zjawił się jakiś krótko
ostrzyżony i ogolony lama, ubrany w szeroki płaszcz karmazynowy z różańcem, owiniętym dokoła
prawej ręki. Jego ubranie i wygląd wyróżniały go pośród tłumu brudnych Sojotów z warkoczami i
w wojłokowych czapkach, upiększonych ogonami wiewiórek. Lama był bardzo grzeczny dla nas,
lecz spoglądał łapczywie na nasze złote obrączki ślubne i na zegarki. Postanowiłem skorzystać z tej
cechy skromnego kapłana Buddhy. Poczęstowawszy go herbatą z sucharami, nawiązałem rozmowę
o dobrych koniach sojockich, zaznaczywszy, że potrzebuję nabyć jednego.
 Kupcie ode mnie, mam dobrego konia, nazywa się  Toruch  rzekł lama.  Tu na Ojnie
wszyscy go znają. Lecz uprzedzam, że pieniędzy nie wezmę, zamienić się zaś mogę.
Zaczął się targ i trwał bardzo długo. Wreszcie nabyłem bardzo dobrego i mocnego gniadego
konia sojockiego i młodego kozła, oddawszy lamie złotą obrączkę, nieprzemakalne palto i skórzaną
torbę.
Tu, na Ojnie, po raz pierwszy spróbowaliśmy prawdziwej azjatyckiej kuchni, oczywiście z
barana. Przywleczono tłustego barana, i w mgnieniu oka Sojoci już go piekli na węglach, gotowali
w dużej misie żelaznej, z wnętrzności przyrządzali jakąś polewkę, w której gotowały się na
poczekaniu zrobione kiełbaski z flaków i z tłuszczu. Po sutej kolacji i bardzo zimnym noclegu
nazajutrz po południu ruszyliśmy dalej, prowadzeni przez starego Sojota.
Droga biegła doliną rzeki Ojny. Stary opowiedział nam, że ta dolina łączyła się na wschodzie z
olbrzymią doliną świętego i tajemniczego jeziora Teri-Nur. Droga była łatwa do jazdy, a mimo to
wkrótce przekonaliśmy się, że wierzchowiec mego towarzysza i mój, a także jeszcze trzy konie z
oddziału w najlepszym razie dojdą tylko do siedziby nojona, gdzie znów nas będzie oczekiwała
przykra procedura nabywania świeżych.
Zaczęliśmy spotykać stada i tabuny. Coraz częściej widzieliśmy grupy jurt sojockich.
Miejscowość była gęsto zaludniona, gdyż wszędzie spotykaliśmy doskonałe pastwiska, jak w
dolinach, tak też i na górskich płaszczyznach.
Zbliżaliśmy się do siedziby księcia Soldżaku. Przewodnik pojechał naprzód, aby uprzedzić
nojona o naszem przybyciu. Chociaż stary był przekonany, że nojon ucieszy się z przybycia  Ta-
Lamy , jednak na jego twarzy malowały się niepokój i trwoga, gdyż wiedział, że za każde
przekroczenie rozkazu księcia mógł dostać dużą porcję kijów bambusowych.
Po paru godzinach, dążąc drogą, wskazaną przez naszego przewodnika, zobaczyliśmy wielkie
granatowe jurty z żółtemi i niebieskiemi flagami, powiewającemi nad niemi: domyśliliśmy się, że
przed nami jest koczownicza stolica nojona księstwa Soldżaku. Spotkaliśmy pastucha, pędzącego
spore stado ogromnych jaków. Ci mieszkańcy tajemniczych gór Tybetu ponuro, niedowierzająco i
złowrogo spozierający, rozstępowali się przed nami. Były to olbrzymy z pasmami długich, jak
grzywa, włosów na bokach, ze wspaniałemi końskiemi ogonami i z długiemi, ostremi rogami,
zawsze groznie nastawionemi. Wkrótce z krzaków wynurzył się nasz Sojot. Twarz jego promieniała
radością. Wymachując rękami, wołał:
 Nojon prosi Ta-Lamę aby był jego gościem, i zaprasza wszystkich jego przyjaciół do swoich
jurt! Nojon bardzo się ucieszył!
Musiałem pomyśleć o dyplomacji. Gdy podjechaliśmy do dużej granatowej jurty księcia,
spotkało nas dwóch urzędników, z kitami pawich piór na spiczastych czapkach mongolskich, które
w niewyjaśniony sposób trzymają się tak mocno na okrągłych czaszkach tubylców. Urzędnicy z
uniżonemi ukłonami prosili cudzoziemskiego nojona   wielkiego lekarza , aby wszedł do jurty
nojona, władcy Soldżaku i opiekuna Darchat-Uła.
Razem z towarzyszem  agronomem weszliśmy do księcia. Był to mały, wychudły i wyschły [ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • wyciskamy.pev.pl