[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Zwierz zwalił się na niego, wczepił pazury w lewe ramię, obalił na zemię. Ból rozdartego do kości ciała,
groza tamująca oddech, instynkt drapieżny obrony... Przed twarzą zamajaczyła paszcza czerwona,
cuchnąca trupem, oczy zieloną zrenicą przecięte i chłopak za gardło uchwycił bestię, dławiąc
rozpacznym wysiłkiem.
Sekundy to trwało i długo trwać nie mogło: ramię traciło krew z rozprutej arterii bluzgała strugą, oczy
zachodziły .. Jeszcze sekunda - i będzie koniec...
Walka odbyła się w milczeniu, gdy wtem rozległ się tętent, oczyma ujrzał Coto nad sobą ostatni obraz:
rozdęte nozdrza, błyskające zrenice, łeb klaczy, zmieniony wściekłością. Dziko chrapiąc, dopadła do
zwierza i skoczyła obu nogami na krzyże drapieżnika.
Ozwał się chrzęst łamanych kręgów, zdławiony spazmem śmiertelny pomruk bólu, i paszcza zwisła
bezwładnie na piersi chłopca, ale on tego już nie widział i nie rozumiał, bo stracił przytomność.
I oto zawrzało w puszczy. Klacz, przygważdżając kopytami wroga, podniosła łeb i rżała dziko, a na to
hasło "krwi" pędem z gęstwiny ukazała się Hatora i dopadła miejsca mordu, rycząc dziko, kopiąc
racicami ziemię dookoła. Przytulona trwożnie do boku matki, wtórowała dyszkantem Agatka.
Ten sygnał zwierzęcy usłyszeli Rosomak i %7łuraw, zajęci obserwacją jakiegoś porostu na zmurszałej
osice.
- Domownicy na krew trąbią! Coś się tam stało. Lećmy na ratunek.
I pobiegli; dopadli w porę.
Rozległy się sygnały, trąbki, gwizdki, wołania.
Nieprzytomnego chłopaka w mig przyniesiono do chaty i oddano w ręce %7łuraw~a do ciężkiego,
bolesnego opatrunku.
Kręcił markotnie głową %7łuraw, a wszyscy stali nad nim bez głosu, przerażeni; dopiero gdy krwotok
doktor zatamował i obandażował ranę, Odrowąż rzekł:
- Nie sumujcie! %7ływ będzie! Doktor niech swoje robi, a ja do domu zaraz pójdę i przyniosę swoich
leków. Mówię wam, żyw będzie, tylko szmat krwi stracił, to i omdlał. A wy, Pantero, ze Szczepańskim
skórę rysią pięknie obciągnijcie, a głowę zaraz do mrowiska zakopcie dla oczyszczenia! Rzadka sztuka i
trza będzie przeszukać: kędyś gniazdo być musi i małe, bo mleczna samica - bestia.
Gdy się Coto ocknął, leżał w komorze na posłaniu Rosomaka i czuwała nad nim Szczepańska. Przyoknie
na stoliku %7łuraw przyrządzał miksturę.
- Aatana Skóra! - szepnął chłopak. - Co, dziecko? - szepnęła kobieta.
- Aatana Skóra uratowała. Już było po mnie. Dajcie pić! Doktorze, pewnie lewej ręki nie będzie?
- Będzie, będzie. Na skrzypkach grać będziesz, tylkoś ranny. Jakże to się stało?
- Na Agatkę miał skoczyć z konaru. Więc myślałem, że odepchnę, uduszę! Nie wiem, nic nie myślałem.
Małej żal było! Ale to potwór! %7łeby nie klacz!...
Mówił szeptem, rwały się słowa i zapadł w jakieś senne majaczenia. Wieczorem dostał gorączki i
powtarzał:
- Widzi Pantera, widzi Pantera, pokaże się w okazji, żem nie Gęba Rusznica ani Coto głupi! Aha,
Pantero, aha!
Czuwali nad nim na przemiany wszyscy. O świcie wrócił Odrowąż z torbą pełną flaszek i maści, i rzekł
do %7łurawia:
- Dopuści mnie doktor do pacjenta?
Uśmiechnął się %7łuraw i spojrzał w okrąg puszczy.
- Od kilku lat pod waszym rektoratem uczę się w tej Alma Mater. Jakżeby m waszej nauki nie czcił!
Stary mędrzec wziął tedy chłopaka w kurację, zlał ramię pięknie pachnącym balsamem, ugotował z ziół
napoju, na rozpaloną głowę przyłożył okład chłodzący i to sprawił, że po dwóch dniach gorączka spadła
i chory zażądał posiłku, a potem spał jak najspokojniej i po to się tylko budził, by wołać: jeść!
A wreszcie zbudził się pewnego dnia z uczuciem ozdrowienia i jakiejś wielkiej radości życia.
Wokoło panowała cisza i słoneczność, przez otwarte szeroko okna alkierza słało się ciepło letnie i
zapach żywicy.
Rozejrzał się Coto: był sam, ale za drzwiami słychać było jakiś roboczy szmer.
- Matko! - zawołał.
Ale zamiast Szczepańskiej ukazał się Odrowąż z miską w ręku.
- A co? Jeść chcesz?
- I jeść, i żyć, i gadać, i śpiewać! Opuściła mnie słabość. Tak mi dobrze! Dziękuję, ojcze.
Zaczął pożerać z wilczym apetytem polewką, gęstą od ryb i kartofli, zaprawioną obficie śmietaną.
- Matki nie ma?
- Nikogo nie ma. Wszyscy u żniwa, ale co wieczór jeden przybiega o ciebie się dowiedzieć.
- Mój Boże, a czy dla mnie żniwa starczy? Już wstanę, ojcze, tylko lewa ręka jeszcze nie słucha!
Usiadł na posłaniu i poczuł pod stopami futro. Spojrzał.
- Bestia! - zaśmiał się.
- Należy ci się pod nogami ją mieć, a i czapkę ci Pantera zdobył. I pokazał Odrowąż dwie małe skórki
kociąt.
- Znalazł w dziupli dębowej. Podrapały mu szpetnie ręce, ale całe gniazdo sczezło dzięki tobie. A ot! i
czerep masz na pamiątkę boju: mrówki oczyściły cudnie.
- Straszny zwierz, chyba mocniejszego nie ma w puszczy?
- Nie ma, tylko szczęściem rzadki. Dawniej bywało, że i niedzwiedzia zadarł. Teraz niedzwiedzi nie ma,
ale łoś mu się też nie obroni.
- Wyście go, ojcze, bili kiedy?
- Mało. Ostatni był lat dziesięć temu. Zadarł łanię i tak się przeżarł, żem go śpiącego na drzewie
dopatrzył i zabił.
Coto siedział zasłuchany.
- Jak dziwnie cicho! - szepnął.
- Bo już lato, lipiec. Ptaki skończyły gody, owady tylko w skwarze hulają i brzęczą.
- To już dawno leżę?
- Trzeci tydzień.
- O Boże! Tyle czasu bez roboty.
- Niewiele. Zdrową masz krew! Po kłach i pazurach rany jadem jakimś zachodzą i ciężko się goją. Bogu
dziękuj, żeś miesięcy nie odleżał. Ujął go za rękę i począł jakimś tłuszczem maścić i rozcierać.
- Będziesz władzę miał, ale nie zaraz. To nic. Grzyby zbierać zdołasz, a to będzie pierwsza robota. Z
nowiu już powinny się wysypać, bo ziemia kwitnie. [ Pobierz całość w formacie PDF ]
zanotowane.pl doc.pisz.pl pdf.pisz.pl wyciskamy.pev.pl
Zwierz zwalił się na niego, wczepił pazury w lewe ramię, obalił na zemię. Ból rozdartego do kości ciała,
groza tamująca oddech, instynkt drapieżny obrony... Przed twarzą zamajaczyła paszcza czerwona,
cuchnąca trupem, oczy zieloną zrenicą przecięte i chłopak za gardło uchwycił bestię, dławiąc
rozpacznym wysiłkiem.
Sekundy to trwało i długo trwać nie mogło: ramię traciło krew z rozprutej arterii bluzgała strugą, oczy
zachodziły .. Jeszcze sekunda - i będzie koniec...
Walka odbyła się w milczeniu, gdy wtem rozległ się tętent, oczyma ujrzał Coto nad sobą ostatni obraz:
rozdęte nozdrza, błyskające zrenice, łeb klaczy, zmieniony wściekłością. Dziko chrapiąc, dopadła do
zwierza i skoczyła obu nogami na krzyże drapieżnika.
Ozwał się chrzęst łamanych kręgów, zdławiony spazmem śmiertelny pomruk bólu, i paszcza zwisła
bezwładnie na piersi chłopca, ale on tego już nie widział i nie rozumiał, bo stracił przytomność.
I oto zawrzało w puszczy. Klacz, przygważdżając kopytami wroga, podniosła łeb i rżała dziko, a na to
hasło "krwi" pędem z gęstwiny ukazała się Hatora i dopadła miejsca mordu, rycząc dziko, kopiąc
racicami ziemię dookoła. Przytulona trwożnie do boku matki, wtórowała dyszkantem Agatka.
Ten sygnał zwierzęcy usłyszeli Rosomak i %7łuraw, zajęci obserwacją jakiegoś porostu na zmurszałej
osice.
- Domownicy na krew trąbią! Coś się tam stało. Lećmy na ratunek.
I pobiegli; dopadli w porę.
Rozległy się sygnały, trąbki, gwizdki, wołania.
Nieprzytomnego chłopaka w mig przyniesiono do chaty i oddano w ręce %7łuraw~a do ciężkiego,
bolesnego opatrunku.
Kręcił markotnie głową %7łuraw, a wszyscy stali nad nim bez głosu, przerażeni; dopiero gdy krwotok
doktor zatamował i obandażował ranę, Odrowąż rzekł:
- Nie sumujcie! %7ływ będzie! Doktor niech swoje robi, a ja do domu zaraz pójdę i przyniosę swoich
leków. Mówię wam, żyw będzie, tylko szmat krwi stracił, to i omdlał. A wy, Pantero, ze Szczepańskim
skórę rysią pięknie obciągnijcie, a głowę zaraz do mrowiska zakopcie dla oczyszczenia! Rzadka sztuka i
trza będzie przeszukać: kędyś gniazdo być musi i małe, bo mleczna samica - bestia.
Gdy się Coto ocknął, leżał w komorze na posłaniu Rosomaka i czuwała nad nim Szczepańska. Przyoknie
na stoliku %7łuraw przyrządzał miksturę.
- Aatana Skóra! - szepnął chłopak. - Co, dziecko? - szepnęła kobieta.
- Aatana Skóra uratowała. Już było po mnie. Dajcie pić! Doktorze, pewnie lewej ręki nie będzie?
- Będzie, będzie. Na skrzypkach grać będziesz, tylkoś ranny. Jakże to się stało?
- Na Agatkę miał skoczyć z konaru. Więc myślałem, że odepchnę, uduszę! Nie wiem, nic nie myślałem.
Małej żal było! Ale to potwór! %7łeby nie klacz!...
Mówił szeptem, rwały się słowa i zapadł w jakieś senne majaczenia. Wieczorem dostał gorączki i
powtarzał:
- Widzi Pantera, widzi Pantera, pokaże się w okazji, żem nie Gęba Rusznica ani Coto głupi! Aha,
Pantero, aha!
Czuwali nad nim na przemiany wszyscy. O świcie wrócił Odrowąż z torbą pełną flaszek i maści, i rzekł
do %7łurawia:
- Dopuści mnie doktor do pacjenta?
Uśmiechnął się %7łuraw i spojrzał w okrąg puszczy.
- Od kilku lat pod waszym rektoratem uczę się w tej Alma Mater. Jakżeby m waszej nauki nie czcił!
Stary mędrzec wziął tedy chłopaka w kurację, zlał ramię pięknie pachnącym balsamem, ugotował z ziół
napoju, na rozpaloną głowę przyłożył okład chłodzący i to sprawił, że po dwóch dniach gorączka spadła
i chory zażądał posiłku, a potem spał jak najspokojniej i po to się tylko budził, by wołać: jeść!
A wreszcie zbudził się pewnego dnia z uczuciem ozdrowienia i jakiejś wielkiej radości życia.
Wokoło panowała cisza i słoneczność, przez otwarte szeroko okna alkierza słało się ciepło letnie i
zapach żywicy.
Rozejrzał się Coto: był sam, ale za drzwiami słychać było jakiś roboczy szmer.
- Matko! - zawołał.
Ale zamiast Szczepańskiej ukazał się Odrowąż z miską w ręku.
- A co? Jeść chcesz?
- I jeść, i żyć, i gadać, i śpiewać! Opuściła mnie słabość. Tak mi dobrze! Dziękuję, ojcze.
Zaczął pożerać z wilczym apetytem polewką, gęstą od ryb i kartofli, zaprawioną obficie śmietaną.
- Matki nie ma?
- Nikogo nie ma. Wszyscy u żniwa, ale co wieczór jeden przybiega o ciebie się dowiedzieć.
- Mój Boże, a czy dla mnie żniwa starczy? Już wstanę, ojcze, tylko lewa ręka jeszcze nie słucha!
Usiadł na posłaniu i poczuł pod stopami futro. Spojrzał.
- Bestia! - zaśmiał się.
- Należy ci się pod nogami ją mieć, a i czapkę ci Pantera zdobył. I pokazał Odrowąż dwie małe skórki
kociąt.
- Znalazł w dziupli dębowej. Podrapały mu szpetnie ręce, ale całe gniazdo sczezło dzięki tobie. A ot! i
czerep masz na pamiątkę boju: mrówki oczyściły cudnie.
- Straszny zwierz, chyba mocniejszego nie ma w puszczy?
- Nie ma, tylko szczęściem rzadki. Dawniej bywało, że i niedzwiedzia zadarł. Teraz niedzwiedzi nie ma,
ale łoś mu się też nie obroni.
- Wyście go, ojcze, bili kiedy?
- Mało. Ostatni był lat dziesięć temu. Zadarł łanię i tak się przeżarł, żem go śpiącego na drzewie
dopatrzył i zabił.
Coto siedział zasłuchany.
- Jak dziwnie cicho! - szepnął.
- Bo już lato, lipiec. Ptaki skończyły gody, owady tylko w skwarze hulają i brzęczą.
- To już dawno leżę?
- Trzeci tydzień.
- O Boże! Tyle czasu bez roboty.
- Niewiele. Zdrową masz krew! Po kłach i pazurach rany jadem jakimś zachodzą i ciężko się goją. Bogu
dziękuj, żeś miesięcy nie odleżał. Ujął go za rękę i począł jakimś tłuszczem maścić i rozcierać.
- Będziesz władzę miał, ale nie zaraz. To nic. Grzyby zbierać zdołasz, a to będzie pierwsza robota. Z
nowiu już powinny się wysypać, bo ziemia kwitnie. [ Pobierz całość w formacie PDF ]