[ Pobierz całość w formacie PDF ]
swojego życia. %7łyła sama, z dala od wszystkich i wszystkiego, co w jakikolwiek
sposób zakłócałoby pamięć o zmarłym narzeczonym.
Nigdy też nie zdjęła czerni - symbolu żałoby i nigdy nie ściągnęła pierścionka,
jaki włożył na jej palec Will Pendleton w dniu ich zaręczyn.
Niczym nie zasłużyła sobie na cierpienie, które stało się jej udziałem, a on, Will-
Joe, właśnie dlatego wrócił na ziemię, by jej to udowodnić. I chociaż dawna Molly
odeszła tak, jak odszedł Will, Joe i Mallory nadal mieli przed sobą przyszłość.
Zważywszy jednak na stosunek pani doktor do Joego, najważniejsze i
najtrudniejsze zarazem będzie zdobycie jej szacunku. Musi więc uczynić wszystko, co
w jego mocy, by to się udało. Inaczej nigdy, przenigdy nie zdobędzie jej miłości.
28
S
R
ROZDZIAA CZWARTY
Hałas na zewnątrz stawał się coraz bardziej natarczywy.
Mallory odłożyła kartę ostatniego z pacjentów i zaciekawiona wyjrzała przez
okno.
Niestety, z okna gabinetu niewiele udało się jej ustalić. Zdołała się tylko
zorientować, że jazgotliwe szczekanie psów dobiegało od strony działki Joego. Nie wi-
działa, co lub kogo obszczekiwały rozzłoszczone zwierzęta, sądząc jednak po
zajadłości, z jaką ujadały, biedne bestie musiały być naprawdę rozsierdzone.
Mallory otworzyła drzwi gabinetu i zdziwiona pustką w poczekalni bezradnie
rozejrzała się wokoło. Dziwna sprawa.
- Czyżby dzisiaj miało wydarzyć się coś, o czym nie wiem? - rzuciła w stronę
recepcjonistki. - Może koniec świata?
Odkąd rozpoczęła praktykę w klinice, poniedziałkowe popołudnia zawsze
należały do najbardziej pracowitych. Tak jakby całe Slapdown czekało ze swymi cho-
robami do nadejścia weekendu, by pózniej długą kolejką ustawić się przed jej
gabinetem w poniedziałek z samego rana.
- Nic mi o tym nie wiadomo - odpowiedziała Jenny.
- No to może chociaż lądowanie UFO? - nie ustępowała Mallory. - Cokolwiek...
Recepcjonistka, uśmiechając się, bezradnie rozłożyła ręce.
- W takim razie dokończ tylko to, co niezbędne i idz do domu. Coś takiego...
Wolne poniedziałkowe popołudnie - wymruczała Mallory. - Trzeba jakoś uczcić to
niespodziewane, choć niezwykle miłe wydarzenie. To nie zdarza się częściej niż raz na
sto lat!
- Właściwie już skończyłam. - Jenny wysunęła się zza lady recepcji.
- Doskonale. Chodzmy więc.
Obie kobiety ruszyły w kierunku wyjścia.
Po chwili, kiedy Mallory otworzyła drzwi lecznicy, do jej uszu ponownie dobiegł
przerazliwy psi jazgot. Odwróciła głowę w tamtym kierunku.
Przed bramą Joego stała wielka czerwona ciężarówka, a na niej, ku przerażeniu
Mallory, jego przyczepa. Całość najwyrazniej gotowa była właśnie do odjazdu.
- Wygląda jak monstrualna puszka po sardynkach - zaśmiała się Jenny,
wykonując jednocześnie triumfalny gest ręką. - To rzeczywiście nasz szczęśliwy dzień!
29
S
R
- Kto mógł zrobić coś takiego? - wyszeptała Mallory, jakby nie słysząc uwagi
recepcjonistki. Nikt nie miał prawa przecież przyjść i tak po prostu wywiezć domu
Joego, czyż nie?
Gdzie on się podzieje, kiedy dojdzie do siebie? Przecież nie może mieszkać u
niej w nieskończoność. Umawiali się na kilka, no, najwyżej na kilkanaście dni!
- Jak przypuszczam, to dzięki pani interwencji zabrano się za ten obraz nędzy i
rozpaczy, pani doktor. Mam rację? - Jenny spojrzała na nią zdziwiona. - Miło wiedzieć,
że głos zwykłego obywatela jeszcze coś znaczy dla władz naszego miasta.
- Sprawdzę, o co tu chodzi - wymruczała Mallory i nie patrząc już nawet na
recepcjonistkę, ruszyła w stronę ciężarówki.
Jedyną żywą istotą, nie licząc hordy psów, kręcącą się w pobliżu, był wysoki,
barczysty mężczyzna, ładujący na przyczepę swej ciężarówki resztę rzeczy Joego.
- Hej, człowieku! - niewiele myśląc, krzyknęła w jego kierunku Mallory. - Co
robisz?!
- Wykonuję swoją pracę - odparł mężczyzna z niczym niezmąconym spokojem i
wskazując ruchem głowy na przyczepę, dodał: - Czyli przewożę obiekt stanowiący
zagrożenie dla życia i zdrowia mieszkańców Slapdown na wysypisko śmieci. Oto, co
robię.
- Na czyje polecenie?
- Władz miasta. Podobno sąsiedzi składali skargi.
- To byłam ja - Mallory poświadczyła głucho. - Jednak nigdy nie miałam na
myśli aż tak radykalnego rozwiązania. Wszystko, co chciałam osiągnąć, to zmusić
właściciela, żeby uprzątnął trochę tych śmieci!
- Więc w czym problem? - Mężczyzna wyraznie ucieszył się, że nieoczekiwanie
oboje doszli do porozumienia. - Zabiorę ze sobą najpokazniejszy z tych śmieci i
wywiozę tam, gdzie jego miejsce.
- Ale gdzie będzie teraz mieszkał właściciel przyczepy?
- Nie wiem - odpowiedział niefrasobliwie mężczyzna. Jak należało się
spodziewać, niewiele go to obchodziło.
Ujadanie psów stawało się coraz bardziej nieznośne.
Mallory rozejrzała się bezradnie. Zdaje się, że za wszystko, co teraz tu się działo,
odpowiedzialna była osobiście. Jej wzrok spoczął na dziko warczących zwierzętach.
- Cisza! - wrzasnęła, obracając się w ich stronę.
O dziwo, ujadanie ustało, a pięć par psich oczu wpatrywało się w nią jak w
hipnozie.
30
S
R [ Pobierz całość w formacie PDF ]
zanotowane.pl doc.pisz.pl pdf.pisz.pl wyciskamy.pev.pl
swojego życia. %7łyła sama, z dala od wszystkich i wszystkiego, co w jakikolwiek
sposób zakłócałoby pamięć o zmarłym narzeczonym.
Nigdy też nie zdjęła czerni - symbolu żałoby i nigdy nie ściągnęła pierścionka,
jaki włożył na jej palec Will Pendleton w dniu ich zaręczyn.
Niczym nie zasłużyła sobie na cierpienie, które stało się jej udziałem, a on, Will-
Joe, właśnie dlatego wrócił na ziemię, by jej to udowodnić. I chociaż dawna Molly
odeszła tak, jak odszedł Will, Joe i Mallory nadal mieli przed sobą przyszłość.
Zważywszy jednak na stosunek pani doktor do Joego, najważniejsze i
najtrudniejsze zarazem będzie zdobycie jej szacunku. Musi więc uczynić wszystko, co
w jego mocy, by to się udało. Inaczej nigdy, przenigdy nie zdobędzie jej miłości.
28
S
R
ROZDZIAA CZWARTY
Hałas na zewnątrz stawał się coraz bardziej natarczywy.
Mallory odłożyła kartę ostatniego z pacjentów i zaciekawiona wyjrzała przez
okno.
Niestety, z okna gabinetu niewiele udało się jej ustalić. Zdołała się tylko
zorientować, że jazgotliwe szczekanie psów dobiegało od strony działki Joego. Nie wi-
działa, co lub kogo obszczekiwały rozzłoszczone zwierzęta, sądząc jednak po
zajadłości, z jaką ujadały, biedne bestie musiały być naprawdę rozsierdzone.
Mallory otworzyła drzwi gabinetu i zdziwiona pustką w poczekalni bezradnie
rozejrzała się wokoło. Dziwna sprawa.
- Czyżby dzisiaj miało wydarzyć się coś, o czym nie wiem? - rzuciła w stronę
recepcjonistki. - Może koniec świata?
Odkąd rozpoczęła praktykę w klinice, poniedziałkowe popołudnia zawsze
należały do najbardziej pracowitych. Tak jakby całe Slapdown czekało ze swymi cho-
robami do nadejścia weekendu, by pózniej długą kolejką ustawić się przed jej
gabinetem w poniedziałek z samego rana.
- Nic mi o tym nie wiadomo - odpowiedziała Jenny.
- No to może chociaż lądowanie UFO? - nie ustępowała Mallory. - Cokolwiek...
Recepcjonistka, uśmiechając się, bezradnie rozłożyła ręce.
- W takim razie dokończ tylko to, co niezbędne i idz do domu. Coś takiego...
Wolne poniedziałkowe popołudnie - wymruczała Mallory. - Trzeba jakoś uczcić to
niespodziewane, choć niezwykle miłe wydarzenie. To nie zdarza się częściej niż raz na
sto lat!
- Właściwie już skończyłam. - Jenny wysunęła się zza lady recepcji.
- Doskonale. Chodzmy więc.
Obie kobiety ruszyły w kierunku wyjścia.
Po chwili, kiedy Mallory otworzyła drzwi lecznicy, do jej uszu ponownie dobiegł
przerazliwy psi jazgot. Odwróciła głowę w tamtym kierunku.
Przed bramą Joego stała wielka czerwona ciężarówka, a na niej, ku przerażeniu
Mallory, jego przyczepa. Całość najwyrazniej gotowa była właśnie do odjazdu.
- Wygląda jak monstrualna puszka po sardynkach - zaśmiała się Jenny,
wykonując jednocześnie triumfalny gest ręką. - To rzeczywiście nasz szczęśliwy dzień!
29
S
R
- Kto mógł zrobić coś takiego? - wyszeptała Mallory, jakby nie słysząc uwagi
recepcjonistki. Nikt nie miał prawa przecież przyjść i tak po prostu wywiezć domu
Joego, czyż nie?
Gdzie on się podzieje, kiedy dojdzie do siebie? Przecież nie może mieszkać u
niej w nieskończoność. Umawiali się na kilka, no, najwyżej na kilkanaście dni!
- Jak przypuszczam, to dzięki pani interwencji zabrano się za ten obraz nędzy i
rozpaczy, pani doktor. Mam rację? - Jenny spojrzała na nią zdziwiona. - Miło wiedzieć,
że głos zwykłego obywatela jeszcze coś znaczy dla władz naszego miasta.
- Sprawdzę, o co tu chodzi - wymruczała Mallory i nie patrząc już nawet na
recepcjonistkę, ruszyła w stronę ciężarówki.
Jedyną żywą istotą, nie licząc hordy psów, kręcącą się w pobliżu, był wysoki,
barczysty mężczyzna, ładujący na przyczepę swej ciężarówki resztę rzeczy Joego.
- Hej, człowieku! - niewiele myśląc, krzyknęła w jego kierunku Mallory. - Co
robisz?!
- Wykonuję swoją pracę - odparł mężczyzna z niczym niezmąconym spokojem i
wskazując ruchem głowy na przyczepę, dodał: - Czyli przewożę obiekt stanowiący
zagrożenie dla życia i zdrowia mieszkańców Slapdown na wysypisko śmieci. Oto, co
robię.
- Na czyje polecenie?
- Władz miasta. Podobno sąsiedzi składali skargi.
- To byłam ja - Mallory poświadczyła głucho. - Jednak nigdy nie miałam na
myśli aż tak radykalnego rozwiązania. Wszystko, co chciałam osiągnąć, to zmusić
właściciela, żeby uprzątnął trochę tych śmieci!
- Więc w czym problem? - Mężczyzna wyraznie ucieszył się, że nieoczekiwanie
oboje doszli do porozumienia. - Zabiorę ze sobą najpokazniejszy z tych śmieci i
wywiozę tam, gdzie jego miejsce.
- Ale gdzie będzie teraz mieszkał właściciel przyczepy?
- Nie wiem - odpowiedział niefrasobliwie mężczyzna. Jak należało się
spodziewać, niewiele go to obchodziło.
Ujadanie psów stawało się coraz bardziej nieznośne.
Mallory rozejrzała się bezradnie. Zdaje się, że za wszystko, co teraz tu się działo,
odpowiedzialna była osobiście. Jej wzrok spoczął na dziko warczących zwierzętach.
- Cisza! - wrzasnęła, obracając się w ich stronę.
O dziwo, ujadanie ustało, a pięć par psich oczu wpatrywało się w nią jak w
hipnozie.
30
S
R [ Pobierz całość w formacie PDF ]