[ Pobierz całość w formacie PDF ]

krzesła i podszedł do drewnianej kolumny, przy której stała Brandy. -
Zataiłem prawdę nie dlatego, że twoja ignorancja mnie bawiła -
powiedział w zamyśleniu. - Zachowałem się tak, ponieważ po raz
pierwszy od bardzo dawna potraktowano mnie jak zwykłego śmier-
telnika. To była bardzo przyjemna odmiana.
Oddychając nierówno, Brandy odwróciła ku niemu twarz. To
wyjaśnienie jej nie zadowalało. Nadal czuła w sercu urazę, pamiętała
poniżenie, którego doznała.
74
R S
- Przecież i tak dowiedziałabym się, kim jesteś - powiedziała.
- W głębi duszy to wiedziałem - przyznał, nie odrywając oczu od
jej twarzy. - Początkowo planowałem jednak, że podprowadzę cię
blisko domu i odjadę. Wszystko zmieniła burza...
- Ale dlaczego? - zdziwiła się Brandy. Przypomniała sobie, że
gdy zobaczył helikopter, wcale nie zamierzał uciekać.
- Od razu zorientowałem się, że helikopter należy do rancza
Saguarro. Domyśliłem się, że to mnie szukają. A gdy zobaczyłem w
helikopterze mojego agenta, Dona Petersa, nie miałem już żadnych
wątpliwości. Nie mogłem narażać go na dalszy stres. Ma
wystarczająco dużo problemów bez moich kaprysów.
Stał przed nią - wysoki, potężny i niesamowicie atrakcyjny. Stał
bardzo blisko, zbyt blisko... Pod naporem tej bliskości i uporczywego
spojrzenia Brandy czuła, że się poddaje. Z ogromnym wysiłkiem
odwróciła wzrok od jego smagłej twarzy.
- Tak czy owak, nie było w porządku, że nie powiedziałeś mi,
kim jesteś - zaprotestowała raz jeszcze, ale już bardzo nieśmiało. ,
- Gdy nadleciał helikopter, zdałem sobie sprawę, że nie mam
wyboru. - Przesunął opartą o kolumnę dłoń w pobliże jej miękkich
puszystych loków. - Nie było czasu, żeby ci wszystko wyjaśnić.
Miałem nadzieję, że porozmawiamy pózniej w twoim domu, sam na
sam, ale tak się nie stało... W helikopterze mnie rozpoznałaś, prawda?
Opalone, silnie umięśnione ramię znajdowało się zaledwie kilka
centymetrów od jej miękkiego policzka. Drobne kosmyki złocistych
włosów splotły się z ciemnymi włosami na jego ramieniu.
75
R S
Opuściła oczy, ponieważ nie była w stanie znieść tego ostrego,
przeszywającego spojrzenia.
- Tak, to prawda - przyznała. - Usłyszałam, jak ten mężczyzna...
twój agent powiedział o tobie Corbett... Wtedy zrozumiałam, kim
jesteś.
Rysy twarzy mu stwardniały, jakby nagle zamknął się w sobie.
- Gdybyś mogła widzieć wyraz swoich oczu, gdy mnie
rozpoznałaś! - Uniósł jeden kącik ust w ponurym uśmiechu. -
Zrozumiałabyś od razu, dlaczego wszelkie wyjaśnienia zostawiłem na
pózniej.
- Co masz na myśli? - Podniosła głowę, dziwnie poruszona tą
uwagą.
- Nagle w twoich oczach przestałem być człowiekiem -
oświadczył. - Widziałaś tylko mój celuloidowy wizerunek. Na chwilę
przestało mnie obchodzić, co sobie o mnie pomyślałaś. Było mi
wszystko jedno.
Bardzo chciała mu uwierzyć; dopiero teraz zdała sobie sprawę
jak bardzo. Wpatrując się badawczo w czarne oczy, próbowała dotrzeć
do ich głębi.
- Ale teraz już nie jest ci wszystko jedno? - spytała ostrożnie,
jakby prosząc o potwierdzenie.
- Nadal nie darzysz mnie zaufaniem - skonstatował z rezygnacją.
- Nie dałeś mi ku temu powodów - broniła się.
- O, tego bym nie powiedział! - zaprzeczył z lekkim
ożywieniem. - Myślę, że moje zachowanie na pustyni było wzorowe.
76
R S
- Tak, to prawda - przyznała.
- W takim razie zjedz ze mną kolację w sobotę, Brandy. -
Zmarszczki wokół jego ust wyraznie się pogłębiły.
- Słucham? - Odniosła wrażenie, że się przesłyszała.
- Powiedziałem, żebyś w sobotę zjadła ze mną kolację -
powtórzył.
- Ale... dlaczego?
- A jak myślisz? - odparował z irytacją. - Oczywiście dlatego, że
mam na to ochotę.
Nerwowo oblizała wargi.
- Nie musisz zapraszać mnie na kolację. Teraz już wszystko
rozumiem i nie ma potrzeby zdobywania się na takie gesty.
- Powiedziałem ci już, Brandy, że nie jestem dżentelmenem i nie
robię żadnych gestów - odparł tonem pobłażliwej ironii.
Przelotny błysk, który dojrzała w jego oczach, utwierdził ją w
przekonaniu, że mówił prawdę. Szybko odwróciła wzrok, czując
gwałtowne przyspieszenie pulsu. Magnetyczny urok tego mężczyzny
uderzał jej do głowy. Jeszcze chwila i da się namówić na przyjęcie
zaproszenia. Do licha, miała ochotę je przyjąć!
I nagle, rzucając mu z ukosa spojrzenie, zdała sobie sprawę z
własnej naiwności. To był przecież James Corbett! Ich światy nie
miały do siebie dostępu...
Chwycił jej ramię w karcącym uścisku. Linie wokół jego ust
stwardniały, przybrały grozny wyraz, gdy mocnym szarpnięciem
77
R S
postawił ją na palce i przyciągnął do siebie. Ostrym jak sztylet
wzrokiem przenikał jej twarz.
- Nie patrz na mnie w ten sposób! - burknął.
Brandy, cała drżąc, słabo potrząsnęła głową.
- Nic nie mogę na to poradzić... - wyjąkała.
- Do diabła, Brandy! - Zwolnił nieco uścisk, ale jej nie puścił.
Westchnął zniecierpliwiony. - Co mam zrobić, żebyś zrozumiała?
- Nie potrafię zapomnieć, kim jesteś - powiedziała. - Pochlebiasz
mi, zapraszając mnie na kolację, ale...
- Pochlebiam ci! - Powtórzył te słowa z okrutnym sarkazmem. -
A kimże ja jestem? Bogiem, czy może królem obdarzającym
łaskami?!
- Co więc chcesz usłyszeć?! - wykrzyknęła w rozpaczy. - Jeśli
chcesz usłyszeć tak lub nie, to moja odpowiedz brzmi: nie! A teraz,
proszę, puść mnie!
Opuścił ręce tak nagle, jakby jej ciało budziło w nim odrazę.
Brandy skorzystała z okazji i odsunęła się o krok, a potem odwróciła
tyłem, by ukryć łzy palące jej oczy.
To było szaleństwo. Czyste szaleństwo... Nagle zapragnęła
cofnąć swoją odmowę, choć podświadomie była pewna, że podjęła
słuszną decyzję. Jakiś wewnętrzny głos nalegał, aby przyjęła tę
propozycję. Przecież było to zwykłe zaproszenie na kolację... Mogła
pójść choćby po to, aby zaznać czegoś nowego - zdobyć doświadcze-
nie, o którym opowiadałaby pózniej swoim dzieciom... Ale instynkt
78
R S
samozachowawczy ostrzegał ją, że nie powinna traktować czasu
spędzonego z Jamesem Corbettem jedynie jak dobrej zabawy.
- Następnym razem załatwię to inaczej. - Głos miał chłodny i
opanowany. [ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • wyciskamy.pev.pl