[ Pobierz całość w formacie PDF ]
zabraknie, kiedy się z wrogiem potykać przyjdzie. Jako brat mi jesteś i bez ciebie kilkakroć
zbyłbym żywota.
A Sławka by płakała uszczypliwie powiedział Wojan, ale udobruchany widocznie
dodał:
Nie takowi łowcy jak ty zbyli żywota od dzikowych szabel. Pono rozsądku ci nie
dostało, bobyś inak za takową stworą w pojedynkę nie szedł. Ja bym jej zgoła poniechał, bo
po tropie miarkując, nie z byle kim sprawa, a o byle co, bo mięso twarde i cuchnące, na wabia
na lisy się zda. Ty będziesz je jadł, starczy ci do wiosny, a ja sobie warchlaka ubiję.
Główka roześmiał się z ulgą, bo wiedział, że Wojan żartuje, a uwędzone mięso nie będzie
najgorsze, jego zapas pozwoli zająć się po dłuższej przerwie polowaniem na drobne
drapieżniki i bobry. Do końca zimy nagromadzili sporą ilość futer, tak że całe przedwiośnie
zeszło na czyszczeniu i garbowaniu.
Słońce wypiło już nadmiar wiosennych wód, gdy wreszcie ukończyli żmudną i brudną
robotę. Aupieży mieli niemal dwakroć więcej niż poprzedniej zimy, natomiast powstawał
kłopot z jej pozbyciem. Na Mazowsze dostarczano futer z Prus, gdzie były w obfitości i tanie.
Należało więc poszukać kupców jadących na Ruś, a trudno było wędrować z ogromnymi
tobołami na niepewne. Wojanowi zresztą widocznie niepilne to było, Jaśka zaś trapiła myśl,
że wkrótce osiągnie wiek sprawny, a nic jeszcze nie uczynił, by choć wieści zasięgnąć o
Sławce. Obydwaj jednak dość mieli siedzenia w zaduchu garbowanych skór.
Zabezpieczywszy przeto wejście do ziemianki przed niepowołanym gościem, z ochotą
wyruszyli na długą wędrówkę.
Kręcili się przeważnie w okolicy starego gościńca, gdzie Wojan spodziewał się znalezć
nabywców swego towaru. Gościniec jednak w tym roku dziwnie był nieruchliwy. Spotkali
jedynie podjazdy z warownych osad nad Liwcem i Muchawką. Zdało się to wskazywać, że
spodziewany był najazd, ale wiosna miała się ku końcowi, a nad granicą panował niezwykły
tu spokój.
Południową porą skwarnego dnia spoczywali na niewielkiej polance wśród wysokich
traw. Powietrze było ciężkie od woni rozgrzanych ziół, ciszę mącił jedynie szmer
niewielkiego strumyka, czasem zakwilił gdzieś jastrząb. Po spożytym posiłku Wojana
ogarnęła senność. Wyciągnął się, tobołek podłożywszy pod głowę, i przymknął oczy. Jasiek
siedział zamyślony.
Dwa lata minęło od czasu, gdy rozstał się ze Sławką. Nie były najgorsze, ale całego
żywota spędzić by nie chciał, nie zmierzając do niczego. %7łal mu jedynie było Wojana, który
widocznie też musiał o coś serce zaczepić, a niemały był dług wdzięczności, jaki zaciągnął u
niego. Dręczyła go świadomość, że tylko pozostając może mu dług spłacić. Czuł się
niewdzięcznikiem, że pozostać nie chce, a jednocześnie trapił się, że nic jeszcze nie zbliżyło
go do upragnionego celu. Srebro, jakie dotychczas zebrał, nie starczy nawet na kupno hełmu,
długie lata potrwa, zanim uzbiera kilkadziesiąt grzywien na bojowego konia.
Z zamyślenia wyrwał go jakiś odgłos, zrazu nieokreślony, ale zbliżał się i już można było
rozróżnić głuchy tupot. W tej chwili Wojan usiadł i powiedział:
Tarpany!
Stado leśnych koników, zapewne czymś spłoszone, przegnało opodal i odgłosy kopyt
ucichły, ale Wojan nasłuchiwał dalej. W południowej ciszy niósł się jakiś gwar, bardzo
odległy, ale coraz wyrazniejszy. Główka zerwał się podniecony i zawołał:
Biją się!
Patrzył pytająco na Wojana, który dzwignął się również ze słowami:
Przyjrzeć się nie zawadzi.
Jasiek parł naprzód, ile sił, ale gęste podszycie hamowało kroki, w drodze stawały
bagienka, które trzeba było obchodzić. Gwar bitewny nasilał się, można już było rozróżnić
pojedyncze głosy. Zanim jednak przedarli się przez gęstwę młodnika usianego zmurszałymi
pniami, plątaniną korzeni i pułapkami wykrotów, gwar zaczął nacichać, oddalał się i wreszcie
umilkł.
Główka przystanął zziajany i rozczarowany. Czuł się już na siłach wziąć udział w walce,
wiązał z nią nadzieję na jakąś odmianę, która przybliży go do celu. Wojan natomiast
powiedział obojętnie:
Spocznijmy, a potem przyjrzymy się, kto z kim. Nie lada bitka była, a korzyścić
najłacniej temu, kto się do niej nie miesza.
Spieszyć się już nie było do czego, ale Główka niecierpliwił się i wydychawszy ruszyli
dalej. Zarośla rzedły i widać było otwartą przestrzeń. Mijali ostatnie krze, gdy nagle rozległ
się rozpaczliwy kwik konia. Jasiek poderwał się i ujrzał, jak dwa wilki doskakują do gardła
ofiary. Dziwne było, że koń zamiast uchodzić kręci się niezdarnie, usiłując kopnąć
napastników. Jasiek bez namysłu nałożył strzałę na cięciwę i puścił ją do wilka, który właśnie
uwiesił się koniowi u szyi. Drapieżnik, ugodzony w grzbiet, zawył z bólu porzucając łup i
skulony skoczył w krze, a za nim jego towarzysz.
Prawie mówię odezwał się Wojan kto z bitki korzysta. Ludzie po to się biją, by
wilkom żertwy nie zbrakło.
Podchodzili do konia i teraz zrozumieli, dlaczego nie uciekał. Podkulał zadnią nogę, w
której pęcinie tkwiła złamana strzała.
Tatarski bachmat powiedział Wojan wskazując na siodło z niewielkim łękiem w
tyle i szerokimi strzemionami. Dobić go trzeba dodał po co ma czekać, aż go dorżną
wilcy.
Sięgnął do noża, ale Główka bąknął niepewnie:
Może się wygoi. Ostaw! Zdałoby się choć łupieże nań załadować.
Nie o łupieżach jednak myślał, ale o tym, że koń, choć niewielki i kudłaty, stanowiłby
nabytek zbliżający go do celu. Wojan obejrzał ranę na szyi konia: tylko skóra była rozdarta.
Gorzej było z nogą. Koń ciskał się, nie pozwalając jej obejrzeć. Z trudem Główka zdołał go
przytrzymać, a Wojan wyszarpnąwszy pocisk powiedział:
Zcięgno urażone. Może się i wygoi, ale nieprędko, a cóże my z kulawą szkapą
poczniem w boru?
Schował jednak nóż dodając:
Rozejrzym się. Może się co lepszego najdzie. Trawa na łące stratowana była,
musiała tędy przejść spora gromada ludzi; śladów kopyt końskich było niewiele, widno tylko
starszyzna jechała wierzchem.
Nie zbójcy, ale wojska jakoweś zauważył Wojan oglądając tropy. - Piesze, tedy
nie jeno Tatarzy, bo koni mało i nie wszystko bachmaty pokazywał ślady podkutych
kopyt.
Posuwali się w kierunku, gdzie odbyła się bitwa. W drodze stanęła kępa drzew, gęsto
podszyta. Główka obejrzał się.
Koń idzie za nami rzekł.
Istotnie kuśtykał na trzech nogach, strzygąc uszami.
Wilków się lęka odparł Wojan obojętnie. Niech sobie idzie.
Woń krwi istotnie już ściągnęła drapieżniki, bo gdy obeszli kępę, w oczy ich rzuciło się
padło drugiego konia z rozprutym brzuchem. Ogromna rana na karku wskazywała, że zwierzę
legło od ciosu zapewne toporu lub berdysza, a wilki już rozpoczęły ucztę. Siodło z wysokimi
łękami i trójkątne strzemiona nie pozostawiały wątpliwości, że koń należał do polskiego
rycerza. Pana jego zapewne nie lepszy los spotkał, lub też popadł w niewolę, trupa bowiem
widać nie było choć trawa dokoła zdeptana była na klepisko.
Rozglądali się jeszcze, gdy z kępy krzów doszedł ich jakiś słaby głos. Nasłuchiwali, ale
choć nie powtórzył się, pewni byli, że słuch ich nie zmylił. Główka rozgarnął krzaki i zaraz za
pierwszym dostrzegł małą, trójkątną tarczę, jakiej używali zazwyczaj konni. Okute żelazną
blachą brzegi zdobne były głowicami miedzianych nitów, na czerwonym polu wymalowane
białe lilie, znak rodu Gozdawów. Nie było wątpliwości, że porzucił ją tam polski rycerz, gdy [ Pobierz całość w formacie PDF ]
zanotowane.pl doc.pisz.pl pdf.pisz.pl wyciskamy.pev.pl
zabraknie, kiedy się z wrogiem potykać przyjdzie. Jako brat mi jesteś i bez ciebie kilkakroć
zbyłbym żywota.
A Sławka by płakała uszczypliwie powiedział Wojan, ale udobruchany widocznie
dodał:
Nie takowi łowcy jak ty zbyli żywota od dzikowych szabel. Pono rozsądku ci nie
dostało, bobyś inak za takową stworą w pojedynkę nie szedł. Ja bym jej zgoła poniechał, bo
po tropie miarkując, nie z byle kim sprawa, a o byle co, bo mięso twarde i cuchnące, na wabia
na lisy się zda. Ty będziesz je jadł, starczy ci do wiosny, a ja sobie warchlaka ubiję.
Główka roześmiał się z ulgą, bo wiedział, że Wojan żartuje, a uwędzone mięso nie będzie
najgorsze, jego zapas pozwoli zająć się po dłuższej przerwie polowaniem na drobne
drapieżniki i bobry. Do końca zimy nagromadzili sporą ilość futer, tak że całe przedwiośnie
zeszło na czyszczeniu i garbowaniu.
Słońce wypiło już nadmiar wiosennych wód, gdy wreszcie ukończyli żmudną i brudną
robotę. Aupieży mieli niemal dwakroć więcej niż poprzedniej zimy, natomiast powstawał
kłopot z jej pozbyciem. Na Mazowsze dostarczano futer z Prus, gdzie były w obfitości i tanie.
Należało więc poszukać kupców jadących na Ruś, a trudno było wędrować z ogromnymi
tobołami na niepewne. Wojanowi zresztą widocznie niepilne to było, Jaśka zaś trapiła myśl,
że wkrótce osiągnie wiek sprawny, a nic jeszcze nie uczynił, by choć wieści zasięgnąć o
Sławce. Obydwaj jednak dość mieli siedzenia w zaduchu garbowanych skór.
Zabezpieczywszy przeto wejście do ziemianki przed niepowołanym gościem, z ochotą
wyruszyli na długą wędrówkę.
Kręcili się przeważnie w okolicy starego gościńca, gdzie Wojan spodziewał się znalezć
nabywców swego towaru. Gościniec jednak w tym roku dziwnie był nieruchliwy. Spotkali
jedynie podjazdy z warownych osad nad Liwcem i Muchawką. Zdało się to wskazywać, że
spodziewany był najazd, ale wiosna miała się ku końcowi, a nad granicą panował niezwykły
tu spokój.
Południową porą skwarnego dnia spoczywali na niewielkiej polance wśród wysokich
traw. Powietrze było ciężkie od woni rozgrzanych ziół, ciszę mącił jedynie szmer
niewielkiego strumyka, czasem zakwilił gdzieś jastrząb. Po spożytym posiłku Wojana
ogarnęła senność. Wyciągnął się, tobołek podłożywszy pod głowę, i przymknął oczy. Jasiek
siedział zamyślony.
Dwa lata minęło od czasu, gdy rozstał się ze Sławką. Nie były najgorsze, ale całego
żywota spędzić by nie chciał, nie zmierzając do niczego. %7łal mu jedynie było Wojana, który
widocznie też musiał o coś serce zaczepić, a niemały był dług wdzięczności, jaki zaciągnął u
niego. Dręczyła go świadomość, że tylko pozostając może mu dług spłacić. Czuł się
niewdzięcznikiem, że pozostać nie chce, a jednocześnie trapił się, że nic jeszcze nie zbliżyło
go do upragnionego celu. Srebro, jakie dotychczas zebrał, nie starczy nawet na kupno hełmu,
długie lata potrwa, zanim uzbiera kilkadziesiąt grzywien na bojowego konia.
Z zamyślenia wyrwał go jakiś odgłos, zrazu nieokreślony, ale zbliżał się i już można było
rozróżnić głuchy tupot. W tej chwili Wojan usiadł i powiedział:
Tarpany!
Stado leśnych koników, zapewne czymś spłoszone, przegnało opodal i odgłosy kopyt
ucichły, ale Wojan nasłuchiwał dalej. W południowej ciszy niósł się jakiś gwar, bardzo
odległy, ale coraz wyrazniejszy. Główka zerwał się podniecony i zawołał:
Biją się!
Patrzył pytająco na Wojana, który dzwignął się również ze słowami:
Przyjrzeć się nie zawadzi.
Jasiek parł naprzód, ile sił, ale gęste podszycie hamowało kroki, w drodze stawały
bagienka, które trzeba było obchodzić. Gwar bitewny nasilał się, można już było rozróżnić
pojedyncze głosy. Zanim jednak przedarli się przez gęstwę młodnika usianego zmurszałymi
pniami, plątaniną korzeni i pułapkami wykrotów, gwar zaczął nacichać, oddalał się i wreszcie
umilkł.
Główka przystanął zziajany i rozczarowany. Czuł się już na siłach wziąć udział w walce,
wiązał z nią nadzieję na jakąś odmianę, która przybliży go do celu. Wojan natomiast
powiedział obojętnie:
Spocznijmy, a potem przyjrzymy się, kto z kim. Nie lada bitka była, a korzyścić
najłacniej temu, kto się do niej nie miesza.
Spieszyć się już nie było do czego, ale Główka niecierpliwił się i wydychawszy ruszyli
dalej. Zarośla rzedły i widać było otwartą przestrzeń. Mijali ostatnie krze, gdy nagle rozległ
się rozpaczliwy kwik konia. Jasiek poderwał się i ujrzał, jak dwa wilki doskakują do gardła
ofiary. Dziwne było, że koń zamiast uchodzić kręci się niezdarnie, usiłując kopnąć
napastników. Jasiek bez namysłu nałożył strzałę na cięciwę i puścił ją do wilka, który właśnie
uwiesił się koniowi u szyi. Drapieżnik, ugodzony w grzbiet, zawył z bólu porzucając łup i
skulony skoczył w krze, a za nim jego towarzysz.
Prawie mówię odezwał się Wojan kto z bitki korzysta. Ludzie po to się biją, by
wilkom żertwy nie zbrakło.
Podchodzili do konia i teraz zrozumieli, dlaczego nie uciekał. Podkulał zadnią nogę, w
której pęcinie tkwiła złamana strzała.
Tatarski bachmat powiedział Wojan wskazując na siodło z niewielkim łękiem w
tyle i szerokimi strzemionami. Dobić go trzeba dodał po co ma czekać, aż go dorżną
wilcy.
Sięgnął do noża, ale Główka bąknął niepewnie:
Może się wygoi. Ostaw! Zdałoby się choć łupieże nań załadować.
Nie o łupieżach jednak myślał, ale o tym, że koń, choć niewielki i kudłaty, stanowiłby
nabytek zbliżający go do celu. Wojan obejrzał ranę na szyi konia: tylko skóra była rozdarta.
Gorzej było z nogą. Koń ciskał się, nie pozwalając jej obejrzeć. Z trudem Główka zdołał go
przytrzymać, a Wojan wyszarpnąwszy pocisk powiedział:
Zcięgno urażone. Może się i wygoi, ale nieprędko, a cóże my z kulawą szkapą
poczniem w boru?
Schował jednak nóż dodając:
Rozejrzym się. Może się co lepszego najdzie. Trawa na łące stratowana była,
musiała tędy przejść spora gromada ludzi; śladów kopyt końskich było niewiele, widno tylko
starszyzna jechała wierzchem.
Nie zbójcy, ale wojska jakoweś zauważył Wojan oglądając tropy. - Piesze, tedy
nie jeno Tatarzy, bo koni mało i nie wszystko bachmaty pokazywał ślady podkutych
kopyt.
Posuwali się w kierunku, gdzie odbyła się bitwa. W drodze stanęła kępa drzew, gęsto
podszyta. Główka obejrzał się.
Koń idzie za nami rzekł.
Istotnie kuśtykał na trzech nogach, strzygąc uszami.
Wilków się lęka odparł Wojan obojętnie. Niech sobie idzie.
Woń krwi istotnie już ściągnęła drapieżniki, bo gdy obeszli kępę, w oczy ich rzuciło się
padło drugiego konia z rozprutym brzuchem. Ogromna rana na karku wskazywała, że zwierzę
legło od ciosu zapewne toporu lub berdysza, a wilki już rozpoczęły ucztę. Siodło z wysokimi
łękami i trójkątne strzemiona nie pozostawiały wątpliwości, że koń należał do polskiego
rycerza. Pana jego zapewne nie lepszy los spotkał, lub też popadł w niewolę, trupa bowiem
widać nie było choć trawa dokoła zdeptana była na klepisko.
Rozglądali się jeszcze, gdy z kępy krzów doszedł ich jakiś słaby głos. Nasłuchiwali, ale
choć nie powtórzył się, pewni byli, że słuch ich nie zmylił. Główka rozgarnął krzaki i zaraz za
pierwszym dostrzegł małą, trójkątną tarczę, jakiej używali zazwyczaj konni. Okute żelazną
blachą brzegi zdobne były głowicami miedzianych nitów, na czerwonym polu wymalowane
białe lilie, znak rodu Gozdawów. Nie było wątpliwości, że porzucił ją tam polski rycerz, gdy [ Pobierz całość w formacie PDF ]