[ Pobierz całość w formacie PDF ]
ruszyliśmy. Kiedy powoli jechaliśmy do domu wyludnionymi ulicami, Halef pławił się w rozkoszy
i w przesad-nych słowach wyrażał swoją radość.
- Sidi, dzisiejszy dzień zasłużył sobie na to, by zostać zapisany złotymi literami w księdze słynnych
czynów Haddedihnów. Zauważy-łeś, jak świetnie trzymali się moi wojownicy? I jak wspaniale
udało się zaskoczenie! I jak to wszystko wzbudziło w szarifie ogromny szacunek dla nas?
Inszallah! Jeśli Bóg zechce, to tym wielu kartkom śpiewają-cym chwałę i sławę, znajdującym
się w twej księdze, dodamy najwspa-nialsze, na których kolorem nieprzemijalności zapisany
będzie sławny czyn ocalenia wielkiego szarifa. Jakie piękne jest życie! Sidi, z dnia na dzień
coraz bardziej się cieszę, że jestem na świecie i mogę być szejkiem tak odważnych ludzi,
pomijając Hanneh, która jest wciąż powracającą zorzą na niebie mojego codziennego szczęścia.
Kara Ben Halef talsże cieszył się z dzisiejszego zwycięstwa, ale jego rad~ść była cichsza. Kiedy
dotarliśmy do domu, okazało się, że Har-neh już udała się na spoczynek. Munedżi i Pers czuwali
jeszcze, 146 niezwykłe wydarzenia dzisiejszego dnia nie pozwoliły im zasnąć. Gdy weszliśmy,
obaj zerwali się i promieniejąc z radości podbiegli do nas.
- O, effendi - rzekł starzec - cóż to był za dzień! Jak bardzo drżałem o ciebie, kiedy dowiedziałem
się, że życie twoje jest w niebez-pieczeństwie i jaki byłem szczęśliwy, kiedy stwierdziłem, że
moje obawy były przesadzone.
Pers nic nie powiedział, ale oczy mu promieniały.
- Iiwoje obawy wcale nie były przesadzone. Wątpię, czy byłbym jeszcze żywy, gdybyś nie
wkroczył w chwili największego niebezpie-czeństwa. Pak więc zawdzięczam ci życie.
- Nie mów o wdzięczności, effendi! Sprawiasz mi tym ból. Jestem tak bardzo twoim dłużnikiem, że
nigdy nie potrafię spłacić mego długu wdzięczności. A komu zawdzięczasz, że zdążyłem dziś na
czas? Tylko sobie samemu. Gdybyś nie uratował mnie dwukrotnie na pu-styni przed pewną
śmiercią, nie stałbym dziś tu i nie mógłbym ci pomóc.
- No dobrze, nie sprzeczajmy się o słowa, lecz zgódzmy się co do jednego, ja uratowałem ciebie, a
ty mnie. Ale, co miałeś na myśli mówiąc, że teraz wszystko jest dobrze?
- Nie możesz odgadnąć? Czy muszę ci to wyjaśniać? O, effendi, uszczęśliwiłeś mnie i wlałeś mi do
serca nadzieję, kiedy byłem prawie zrozpaczony, a twoje słowa przyniosły mi jasność co do
mego dotych-czasowego życia. Zrozumiałem, że droga mojego życia była chybiona z mojej
własnej winy i, że muszę wrócić do wiary mego dzieciństwa, wiary, od której się odwróciłem
pełen grzesznej pychy. Pa świadomość unieszczęśliwiała mnie, ponieważ sądziłem, że powrót
od Mahometa do Chrystusa sprawi ból tobie, memu dobroczyńcy, którego miałem za żarliwego
muzułmanina. Nie, nie sądziłem, że będziesz mi to miał za złe, na pewno zrozumiałbyś moje
powody. No i dziś usłyszałem twoje wyznanie, że jesteś chrześcijaninem. Przyszło to jak
objawienie, jak wyzwolenie z ciężkiego koszmaru. Wszys~kie wątpliwości, ostat-nie wahania
pierzchłyjak chmury przed zwycięską siłą słońca. Effendi,
147 jestem chrześcijaninen, chrześcijaninem jak i ty, i Bogu dzięki, lepszym, niż byłem przedtem. I
właśnie tobie zawdzięczam to szczę-ście. Gdybym nie spotkał ciebie na mojej drodze życia,
pozostałbym tym, czym byłem, biednym oszukanym ślepcem, igraszką w ręku pozbawionego
sumienia oszusta, a w dodatku zarozumiałym głu-pcem, który się ośmielał grać rolę przywódcy.
Zlepy przywódca śle-pych! Jakże dziękuję Bogu, że uwolnił mnie od tej okropnej zarozu-miałości i
to za twoim pośrednictwem...
Przy tych słowach ujął moje ręce. Byłem tak rad, jak tylko można być wówczas, kiedy sumienie
powiada nam, że spełniliśmy dobry uczynek.
- Munedżi, albo pozwól, że będę ci mówił drogi hrabio Werniło-wie - rzekłem - to wygląda na
zarozumialstwo, jeśli o dwadzieścia lat młodszy człowiek zwraca się do starca ze słowami, które
brzmią jak pouczenie. Dlatego pozwól, że się streszczę. To prawda, że dane mi było wskazać ci
kierunek wyjścia z piekła. Ale, że naprawdę tą drogą poszedłeś, to jest twój czyn i twoja
zasługa. I tę twoją zasługę Pan Bóg w swej dobroci zechciał od razu ci wynagrodzić. Kara Ben
Halefie, przynieś paczuszkę, którą ci dziś rano przekazałem. Kara odszedł i wrócił po kilku
minutach z paczką.
- Przyrzekłem ci wówczas na pustyni, że nawet życie poświęcę za to, by dowieść ci, że Ghani po
łajdacku się z tobą obszedł. Słowa dotrzymałem. Popatrz, co znalazłem w domu Ghaniego!
Wziąłem od Kary papiery i dałem je Rosjaninowi. I~n z wahaniem wyciągnął rękę, prawie tak,
jakby się obawiał tego odkrycia. Pierwsze jego spojrzenie padło na końcową notatkę banku w
Teheranie.
-Maszallah! Pokwitowanie banku, które ukradziono mi razem z pieniędzmi. Skąd to masz, effendi?
I to... to... przecież to... przecież to mój majątek, cały mój majątek co do ostatniego grosza! Boże
Wszechnmogący! Czy powinienem, czy mogę w to uwierzyć? 1 dk był podiiiecuny, że osłabł i
musiał usiąść. Drżącymi palcami brał jedną kartkę po drugiej i kładł przed sobą na podłodze.
148
Na ostatku ukazały się wycinki z gazet.
- Effendi, co to jest? Czy te papiery także mnie dotyczą? Nigdy ich nie widziałem.
- Wierzę ci - odparłem z uśmiechem. - Ghani nie był tak głupi, by ci je pokazywać. I~ wszystkie
wycinki z gazet zawierają wiadomości o twoim tajemniczym zniknięciu z Teheranu i wezwania
szachinsza-cha, byś wrócił. Zarazem są one nieodpartym dowodem na to, że cię Abadilah zwabił
w swoje sidła haniebnym kłamstwem. Rosjanin patrzył na mnie przez chwilę nieruchomo z
szeroko otwartymi oczami, jak gdyby nie rozumiał moich słów. Cała krew odpłynęła mu z
twarzy.
- Co... powiadasz? Wezwanie... szachinszacha... do mnie? Więc on rzeczywiście... rzeczywiście...
nie wyrzekł się mnie? Ze zdenerwowania wypowiadał te słowa z przerwami. Potem naraz
weszło w niego życie. Policzki zaróżowiły się, a oczy błyszczały jak w gorączce.
- Muszę to przeczytać... natychmiast przeczytać! Effendi, proszę cię, nie mów, że to może
zaszkodzić moim oczom, tylko ten jeden raz. Potem chętnie będę ci znowu posłuszny. Ale to,
co ma mi do powie-dzenia mój pan, mój ukochany pan, to muszę przeczytać własnymi oczami.
Precz też z okularami. Tylko by mi przeszkadzały i w końcu pomyślałbym, że mnie zwiodły i,
że to wszystko nie jest prawdą... Ostatnie słowa przeszły w niezrozumiałą mamrotaninę, a
potem... byliśmy dIa Rosjanina jak nieobecni. Zapominając o nas i o wszystkim dookoła
zagłębił się w pierwszym numerze gazety. Dałem reszcie obecnych znak i wyszliśmy po cichu.
Czytający tego nie zauważył.
Poszliśmy do mojego pokoju. Tam zapaliliśmy światło, nabiłem fajki, a Halef przyrządził kawę.
Potem siedzieliśmy razem i rozmawia-liśmy... Rozurnie się samo przez się, że Halef przewodził i
sam prze-ważnie zabierał głos. Pers słuchał w milczeniu. Ale iia jega twarzy widać było odblask
spokojnej radości, głębokiego szczę~cia.
149 [ Pobierz całość w formacie PDF ]
zanotowane.pl doc.pisz.pl pdf.pisz.pl wyciskamy.pev.pl
ruszyliśmy. Kiedy powoli jechaliśmy do domu wyludnionymi ulicami, Halef pławił się w rozkoszy
i w przesad-nych słowach wyrażał swoją radość.
- Sidi, dzisiejszy dzień zasłużył sobie na to, by zostać zapisany złotymi literami w księdze słynnych
czynów Haddedihnów. Zauważy-łeś, jak świetnie trzymali się moi wojownicy? I jak wspaniale
udało się zaskoczenie! I jak to wszystko wzbudziło w szarifie ogromny szacunek dla nas?
Inszallah! Jeśli Bóg zechce, to tym wielu kartkom śpiewają-cym chwałę i sławę, znajdującym
się w twej księdze, dodamy najwspa-nialsze, na których kolorem nieprzemijalności zapisany
będzie sławny czyn ocalenia wielkiego szarifa. Jakie piękne jest życie! Sidi, z dnia na dzień
coraz bardziej się cieszę, że jestem na świecie i mogę być szejkiem tak odważnych ludzi,
pomijając Hanneh, która jest wciąż powracającą zorzą na niebie mojego codziennego szczęścia.
Kara Ben Halef talsże cieszył się z dzisiejszego zwycięstwa, ale jego rad~ść była cichsza. Kiedy
dotarliśmy do domu, okazało się, że Har-neh już udała się na spoczynek. Munedżi i Pers czuwali
jeszcze, 146 niezwykłe wydarzenia dzisiejszego dnia nie pozwoliły im zasnąć. Gdy weszliśmy,
obaj zerwali się i promieniejąc z radości podbiegli do nas.
- O, effendi - rzekł starzec - cóż to był za dzień! Jak bardzo drżałem o ciebie, kiedy dowiedziałem
się, że życie twoje jest w niebez-pieczeństwie i jaki byłem szczęśliwy, kiedy stwierdziłem, że
moje obawy były przesadzone.
Pers nic nie powiedział, ale oczy mu promieniały.
- Iiwoje obawy wcale nie były przesadzone. Wątpię, czy byłbym jeszcze żywy, gdybyś nie
wkroczył w chwili największego niebezpie-czeństwa. Pak więc zawdzięczam ci życie.
- Nie mów o wdzięczności, effendi! Sprawiasz mi tym ból. Jestem tak bardzo twoim dłużnikiem, że
nigdy nie potrafię spłacić mego długu wdzięczności. A komu zawdzięczasz, że zdążyłem dziś na
czas? Tylko sobie samemu. Gdybyś nie uratował mnie dwukrotnie na pu-styni przed pewną
śmiercią, nie stałbym dziś tu i nie mógłbym ci pomóc.
- No dobrze, nie sprzeczajmy się o słowa, lecz zgódzmy się co do jednego, ja uratowałem ciebie, a
ty mnie. Ale, co miałeś na myśli mówiąc, że teraz wszystko jest dobrze?
- Nie możesz odgadnąć? Czy muszę ci to wyjaśniać? O, effendi, uszczęśliwiłeś mnie i wlałeś mi do
serca nadzieję, kiedy byłem prawie zrozpaczony, a twoje słowa przyniosły mi jasność co do
mego dotych-czasowego życia. Zrozumiałem, że droga mojego życia była chybiona z mojej
własnej winy i, że muszę wrócić do wiary mego dzieciństwa, wiary, od której się odwróciłem
pełen grzesznej pychy. Pa świadomość unieszczęśliwiała mnie, ponieważ sądziłem, że powrót
od Mahometa do Chrystusa sprawi ból tobie, memu dobroczyńcy, którego miałem za żarliwego
muzułmanina. Nie, nie sądziłem, że będziesz mi to miał za złe, na pewno zrozumiałbyś moje
powody. No i dziś usłyszałem twoje wyznanie, że jesteś chrześcijaninem. Przyszło to jak
objawienie, jak wyzwolenie z ciężkiego koszmaru. Wszys~kie wątpliwości, ostat-nie wahania
pierzchłyjak chmury przed zwycięską siłą słońca. Effendi,
147 jestem chrześcijaninen, chrześcijaninem jak i ty, i Bogu dzięki, lepszym, niż byłem przedtem. I
właśnie tobie zawdzięczam to szczę-ście. Gdybym nie spotkał ciebie na mojej drodze życia,
pozostałbym tym, czym byłem, biednym oszukanym ślepcem, igraszką w ręku pozbawionego
sumienia oszusta, a w dodatku zarozumiałym głu-pcem, który się ośmielał grać rolę przywódcy.
Zlepy przywódca śle-pych! Jakże dziękuję Bogu, że uwolnił mnie od tej okropnej zarozu-miałości i
to za twoim pośrednictwem...
Przy tych słowach ujął moje ręce. Byłem tak rad, jak tylko można być wówczas, kiedy sumienie
powiada nam, że spełniliśmy dobry uczynek.
- Munedżi, albo pozwól, że będę ci mówił drogi hrabio Werniło-wie - rzekłem - to wygląda na
zarozumialstwo, jeśli o dwadzieścia lat młodszy człowiek zwraca się do starca ze słowami, które
brzmią jak pouczenie. Dlatego pozwól, że się streszczę. To prawda, że dane mi było wskazać ci
kierunek wyjścia z piekła. Ale, że naprawdę tą drogą poszedłeś, to jest twój czyn i twoja
zasługa. I tę twoją zasługę Pan Bóg w swej dobroci zechciał od razu ci wynagrodzić. Kara Ben
Halefie, przynieś paczuszkę, którą ci dziś rano przekazałem. Kara odszedł i wrócił po kilku
minutach z paczką.
- Przyrzekłem ci wówczas na pustyni, że nawet życie poświęcę za to, by dowieść ci, że Ghani po
łajdacku się z tobą obszedł. Słowa dotrzymałem. Popatrz, co znalazłem w domu Ghaniego!
Wziąłem od Kary papiery i dałem je Rosjaninowi. I~n z wahaniem wyciągnął rękę, prawie tak,
jakby się obawiał tego odkrycia. Pierwsze jego spojrzenie padło na końcową notatkę banku w
Teheranie.
-Maszallah! Pokwitowanie banku, które ukradziono mi razem z pieniędzmi. Skąd to masz, effendi?
I to... to... przecież to... przecież to mój majątek, cały mój majątek co do ostatniego grosza! Boże
Wszechnmogący! Czy powinienem, czy mogę w to uwierzyć? 1 dk był podiiiecuny, że osłabł i
musiał usiąść. Drżącymi palcami brał jedną kartkę po drugiej i kładł przed sobą na podłodze.
148
Na ostatku ukazały się wycinki z gazet.
- Effendi, co to jest? Czy te papiery także mnie dotyczą? Nigdy ich nie widziałem.
- Wierzę ci - odparłem z uśmiechem. - Ghani nie był tak głupi, by ci je pokazywać. I~ wszystkie
wycinki z gazet zawierają wiadomości o twoim tajemniczym zniknięciu z Teheranu i wezwania
szachinsza-cha, byś wrócił. Zarazem są one nieodpartym dowodem na to, że cię Abadilah zwabił
w swoje sidła haniebnym kłamstwem. Rosjanin patrzył na mnie przez chwilę nieruchomo z
szeroko otwartymi oczami, jak gdyby nie rozumiał moich słów. Cała krew odpłynęła mu z
twarzy.
- Co... powiadasz? Wezwanie... szachinszacha... do mnie? Więc on rzeczywiście... rzeczywiście...
nie wyrzekł się mnie? Ze zdenerwowania wypowiadał te słowa z przerwami. Potem naraz
weszło w niego życie. Policzki zaróżowiły się, a oczy błyszczały jak w gorączce.
- Muszę to przeczytać... natychmiast przeczytać! Effendi, proszę cię, nie mów, że to może
zaszkodzić moim oczom, tylko ten jeden raz. Potem chętnie będę ci znowu posłuszny. Ale to,
co ma mi do powie-dzenia mój pan, mój ukochany pan, to muszę przeczytać własnymi oczami.
Precz też z okularami. Tylko by mi przeszkadzały i w końcu pomyślałbym, że mnie zwiodły i,
że to wszystko nie jest prawdą... Ostatnie słowa przeszły w niezrozumiałą mamrotaninę, a
potem... byliśmy dIa Rosjanina jak nieobecni. Zapominając o nas i o wszystkim dookoła
zagłębił się w pierwszym numerze gazety. Dałem reszcie obecnych znak i wyszliśmy po cichu.
Czytający tego nie zauważył.
Poszliśmy do mojego pokoju. Tam zapaliliśmy światło, nabiłem fajki, a Halef przyrządził kawę.
Potem siedzieliśmy razem i rozmawia-liśmy... Rozurnie się samo przez się, że Halef przewodził i
sam prze-ważnie zabierał głos. Pers słuchał w milczeniu. Ale iia jega twarzy widać było odblask
spokojnej radości, głębokiego szczę~cia.
149 [ Pobierz całość w formacie PDF ]