[ Pobierz całość w formacie PDF ]
zaczął przesuwać się we mgle. Parł mozolnie do przodu, jednocząc się z pieśnią, aż w końcu
jej rytm stał się rytmem jego własnego ciała. Wszystko, co nie było nimi, stawiało im opór.
Nie wiedział, jak długo to trwało. W końcu mgła zrzedła i zobaczył drogę. Droga biegła
samym środkiem pustki. Po obu jej stronach nie było niczego, a ona sama wyłaniała się z tej
pustki jako jedyna rzecz, która istnieje. Wszedł na nią bez wahania. Przed sobą miał
jaśniejący, świetlisty szlak, za sobą ciemność. Choć tego nie pojmował, wiedział, gdzie się
znalazł; wszedł na Drogę Czasu i musi nią iść aż do końca. Koniec nastąpił szybko. Nie
zdziwiły go dwie postacie, siedzące na wysokich tronach, po obu stronach świetlnego traktu.
Stary, zgrzybiały dziad Czas i jego siostra, Zmierć. Chłopiec zobaczył ich prawdziwe
postacie, bo w tej krainie widzi się wszystko takim, jakie jest w swej istocie. Zmierć miała
młodą, aksamitną skórę dziecka, tak gładką, aż chciało się ją pogłaskać.
Nie rób tego powiedziała, doganiając myśli chłopca. Na to musisz poczekać, ale
obiecuję, że kiedyś będziesz mógł mnie dotknąć. We właściwym czasie.
A Czas siedział obok, zwalisty i nieruchomy, jak omszały głaz. I wiadomo było, że trwa
tak od zawsze. Pogrążony w bezruchu, nie drgnął nawet, kiedy Zmierć wstała i podeszła do
chłopca.
Musisz skoczyć powiedziała.
Dopiero teraz zobaczył, że kilka kroków za tronami Droga urywa się nagle. Postąpił do
przodu i ujrzał bezdenną, niezmierzoną przepaść. I teraz dopiero się przestraszył. W
panicznym odruchu zawrócił i chciał uciekać, ale Drogi już nie było. Była tylko pustka.
Jak widzisz, nie ma powrotu stwierdziła Zmierć. Jest tylko to, co teraz.
Drżał na całym ciele i nie był w stanie wykonać żadnego ruchu. Drżał z przerażenia, ze
strachu przed skokiem, ale najbardziej z powodu poczucia utraty. Wiedział, że świat jaki znał
i kochał; świat kolorów, kształtów i dotyku przestał istnieć. Jest tylko ciemność. Ciemność,
która przeraża i jednocześnie zaprasza. Zmierć podeszła bliżej, tak blisko, że znów widział
aksamit jej delikatnej twarzy. Jasne włosy spłynęły na niego, kiedy się pochyliła.
To tylko chwila, której nic będziesz pamiętał. Podobnie jak całego swojego życia.
I właśnie wtedy nieruchomy Czas odemknął ciężkie powieki i spojrzał na chłopca. A ten
wiedział już, że rzeczywiście nie ma powrotu, nie ma wczoraj, nie ma wyboru. Jest tylko ta
chwila. Jedna chwila, do której wszystko prowadzi. Wiedziony odwiecznym spojrzeniem
podszedł do krawędzi i skoczył.
W białym domku, krytym czerwoną dachówką i ozdobionym skrzynkami równiutkich
pelargonii zegar wybił godzinę dziesiątą. Rodząca kobieta westchnęła z ulgi i ze szczęścia.
Razem z nią głośno odetchnęli wszyscy domownicy. Nawet czerwone pelargonie rozchyliły
wreszcie swoje płatki.
Chłopiec rzeczowo stwierdziła położna. Duży, silny i zdrowy. Długo to trwało,
ale masz syna.
Kobieta uśmiechnęła się tylko, nie mając siły, żeby odpowiedzieć.
Pochylona nad dzieckiem położna rutynowo wykonywała niezbędne zabiegi. W pewnej
chwili, zastygła dotąd w błogim bezruchu twarz dziecka skurczyła się, a małe ciałko zwinęło
w nagłym spazmie. W pokoju rozległ się wrzask noworodka. Zmierć okrążyła porodowe
łóżko, podeszła do malucha i pochyliła się nad nim. Jasne włosy sypnęły się, kiedy właśnie
otworzył przerażone oczy.
Nie mówiłam, że tu będzie łatwo. Obiecałam tylko, że nic nie będziesz pamiętał.
Dotknęła główki dziecka smukłą dłonią o delikatnych palcach i chwilę wsłuchiwała się w
skupieniu.
%7łycic będziesz miał niełatwe; widzę ciężką chorobę, a na starość samotność. Ale
długie, bardzo długie.
Ja jednak niczego tak dobrze nic umiem, jak czekać. Aż przyjdzie w końcu dzień, kiedy
dotkniesz mojego policzka. Taki jesteś śliczniutki, dotkniesz go, dotkniesz na pewno, już tak
nie krzycz. Uśmiechnięta Zmierć szczebiotała do dziecka, jak robią to wszystkie kobiety
świata. Dziecko darło się wniebogłosy jak wszystkie zdrowe noworodki.
Jestem taka szczęśliwa rzuciła światu matka dziecka, patrząc na skrzynki swoich
zadbanych pelargonii.
A wiatr poniósł jej wyznanie wysoko, wysoko, ponad zielone drzewa w ogrodzie, ku
niebieskiemu niebu i złotemu słońcu, poniósł jeszcze dalej, do samego końca, gdzie usłyszał
je zgrzybiały dziad Czas i uśmiechnął się przez sen.
Opowieść Wigilijna
Tomasz Pacyński
Tomasz Pacyński (1958) od lat zajmuje się informatyką, chociaż w stanie wojennym
musiał zarabiać jako spawacz. Niedawno wyniósł się z Warszawy i mieszka na prowincji
wraz z rodziną oraz stadem psów i kotów. Do tej pory opublikował powieści Sherwood oraz
Wrzesień.
Opowieść Wigilijna to wspaniałe opowiadanie dla miłośników tzw. popkultury , a co
ważne, z istotnym morałem mówiącym, że dzieci należy kochać i szanować. Bo inaczej...
Dla GIN-a, który nie znosi świąt.
nF, dzięki za pomysł
Zbliżali się, otaczając półkolem. W środku brodaty drab o tłustej, zapijaczonej gębie,
ułomkiem kija bilardowego uderzał we wnętrze lewej dłoni. Na gębie rozlewał się obleśny
uśmiech. Był pewien przewagi, nawet nie musiał się rozglądać, czuł obecność kompanów.
Ten z lewej nie miał nic, żadnego kija, kastetu, bejsbola. Nie musiał. Już na pierwszy rzut
oka widać było, że wystarczą mu gołe ręce. Gołe, świecące od potu przedramiona, pokryte
obscenicznymi tatuażami. Za to drugi, ten szczurowaty, kryjący twarz w cieniu... Złowiła
błysk światła odbity od rozbitej, trzymanej za szyjkę butelki. Tak zwanej różyczki.
Nie przestraszyła się jednak. Oblizała tylko wyschnięte wargi.
Tłustogęby drab uniósł ułomek kija, wznosząc go do beznadziejnie sygnalizowanego
uderzenia. Runął do przodu...
Z dezaprobatą wydęła wargi. Zawsze tak jest. Szybki unik, tłustogęby z wyrazem
zaskoczenia usiłuje złapać równowagę. Cios w kark, lekki, zadany jakby mimochodem
powala go, wyprężonego, na podłogę. Z brudnych desek podnosi się kurz. Smugi światła
ładnie tańczą w ciemnym wnętrzu speluny.
Zawsze tak jest. Teraz, przy wtórze przypominających rąbanie drzewa odgłosów, Steven
Segal szybkimi ciosami masakruje twarz drugiego, tego z wytatuowanymi łapskami. Ten
spluwa krwią w takt uderzeń, z regularnością i obfitością urządzenia do polewana ogródka.
Teraz...
Eeee, tam... mruknęła, macając po kołdrze w poszukiwaniu pilota. Teraz ten z
butelką podkradnie się z tyłu, ustawi się tak, by dostać w samo ciemię podbiciem stopy w
kowbojskim bucie. Błądzące po kołdrze palce nacisnęły guzik. Ten sam odgłos, głuche ciosy
w niesamowitym tempie. Na następnym kanale Jackie Chan robił to samo, tylko z większym
wdziękiem. Jeszcze raz. Bez sensu, animowane śnieżynki, kurduple w czerwonych
czapeczkach. Jeszcze raz.
Proszę... [ Pobierz całość w formacie PDF ]
zanotowane.pl doc.pisz.pl pdf.pisz.pl wyciskamy.pev.pl
zaczął przesuwać się we mgle. Parł mozolnie do przodu, jednocząc się z pieśnią, aż w końcu
jej rytm stał się rytmem jego własnego ciała. Wszystko, co nie było nimi, stawiało im opór.
Nie wiedział, jak długo to trwało. W końcu mgła zrzedła i zobaczył drogę. Droga biegła
samym środkiem pustki. Po obu jej stronach nie było niczego, a ona sama wyłaniała się z tej
pustki jako jedyna rzecz, która istnieje. Wszedł na nią bez wahania. Przed sobą miał
jaśniejący, świetlisty szlak, za sobą ciemność. Choć tego nie pojmował, wiedział, gdzie się
znalazł; wszedł na Drogę Czasu i musi nią iść aż do końca. Koniec nastąpił szybko. Nie
zdziwiły go dwie postacie, siedzące na wysokich tronach, po obu stronach świetlnego traktu.
Stary, zgrzybiały dziad Czas i jego siostra, Zmierć. Chłopiec zobaczył ich prawdziwe
postacie, bo w tej krainie widzi się wszystko takim, jakie jest w swej istocie. Zmierć miała
młodą, aksamitną skórę dziecka, tak gładką, aż chciało się ją pogłaskać.
Nie rób tego powiedziała, doganiając myśli chłopca. Na to musisz poczekać, ale
obiecuję, że kiedyś będziesz mógł mnie dotknąć. We właściwym czasie.
A Czas siedział obok, zwalisty i nieruchomy, jak omszały głaz. I wiadomo było, że trwa
tak od zawsze. Pogrążony w bezruchu, nie drgnął nawet, kiedy Zmierć wstała i podeszła do
chłopca.
Musisz skoczyć powiedziała.
Dopiero teraz zobaczył, że kilka kroków za tronami Droga urywa się nagle. Postąpił do
przodu i ujrzał bezdenną, niezmierzoną przepaść. I teraz dopiero się przestraszył. W
panicznym odruchu zawrócił i chciał uciekać, ale Drogi już nie było. Była tylko pustka.
Jak widzisz, nie ma powrotu stwierdziła Zmierć. Jest tylko to, co teraz.
Drżał na całym ciele i nie był w stanie wykonać żadnego ruchu. Drżał z przerażenia, ze
strachu przed skokiem, ale najbardziej z powodu poczucia utraty. Wiedział, że świat jaki znał
i kochał; świat kolorów, kształtów i dotyku przestał istnieć. Jest tylko ciemność. Ciemność,
która przeraża i jednocześnie zaprasza. Zmierć podeszła bliżej, tak blisko, że znów widział
aksamit jej delikatnej twarzy. Jasne włosy spłynęły na niego, kiedy się pochyliła.
To tylko chwila, której nic będziesz pamiętał. Podobnie jak całego swojego życia.
I właśnie wtedy nieruchomy Czas odemknął ciężkie powieki i spojrzał na chłopca. A ten
wiedział już, że rzeczywiście nie ma powrotu, nie ma wczoraj, nie ma wyboru. Jest tylko ta
chwila. Jedna chwila, do której wszystko prowadzi. Wiedziony odwiecznym spojrzeniem
podszedł do krawędzi i skoczył.
W białym domku, krytym czerwoną dachówką i ozdobionym skrzynkami równiutkich
pelargonii zegar wybił godzinę dziesiątą. Rodząca kobieta westchnęła z ulgi i ze szczęścia.
Razem z nią głośno odetchnęli wszyscy domownicy. Nawet czerwone pelargonie rozchyliły
wreszcie swoje płatki.
Chłopiec rzeczowo stwierdziła położna. Duży, silny i zdrowy. Długo to trwało,
ale masz syna.
Kobieta uśmiechnęła się tylko, nie mając siły, żeby odpowiedzieć.
Pochylona nad dzieckiem położna rutynowo wykonywała niezbędne zabiegi. W pewnej
chwili, zastygła dotąd w błogim bezruchu twarz dziecka skurczyła się, a małe ciałko zwinęło
w nagłym spazmie. W pokoju rozległ się wrzask noworodka. Zmierć okrążyła porodowe
łóżko, podeszła do malucha i pochyliła się nad nim. Jasne włosy sypnęły się, kiedy właśnie
otworzył przerażone oczy.
Nie mówiłam, że tu będzie łatwo. Obiecałam tylko, że nic nie będziesz pamiętał.
Dotknęła główki dziecka smukłą dłonią o delikatnych palcach i chwilę wsłuchiwała się w
skupieniu.
%7łycic będziesz miał niełatwe; widzę ciężką chorobę, a na starość samotność. Ale
długie, bardzo długie.
Ja jednak niczego tak dobrze nic umiem, jak czekać. Aż przyjdzie w końcu dzień, kiedy
dotkniesz mojego policzka. Taki jesteś śliczniutki, dotkniesz go, dotkniesz na pewno, już tak
nie krzycz. Uśmiechnięta Zmierć szczebiotała do dziecka, jak robią to wszystkie kobiety
świata. Dziecko darło się wniebogłosy jak wszystkie zdrowe noworodki.
Jestem taka szczęśliwa rzuciła światu matka dziecka, patrząc na skrzynki swoich
zadbanych pelargonii.
A wiatr poniósł jej wyznanie wysoko, wysoko, ponad zielone drzewa w ogrodzie, ku
niebieskiemu niebu i złotemu słońcu, poniósł jeszcze dalej, do samego końca, gdzie usłyszał
je zgrzybiały dziad Czas i uśmiechnął się przez sen.
Opowieść Wigilijna
Tomasz Pacyński
Tomasz Pacyński (1958) od lat zajmuje się informatyką, chociaż w stanie wojennym
musiał zarabiać jako spawacz. Niedawno wyniósł się z Warszawy i mieszka na prowincji
wraz z rodziną oraz stadem psów i kotów. Do tej pory opublikował powieści Sherwood oraz
Wrzesień.
Opowieść Wigilijna to wspaniałe opowiadanie dla miłośników tzw. popkultury , a co
ważne, z istotnym morałem mówiącym, że dzieci należy kochać i szanować. Bo inaczej...
Dla GIN-a, który nie znosi świąt.
nF, dzięki za pomysł
Zbliżali się, otaczając półkolem. W środku brodaty drab o tłustej, zapijaczonej gębie,
ułomkiem kija bilardowego uderzał we wnętrze lewej dłoni. Na gębie rozlewał się obleśny
uśmiech. Był pewien przewagi, nawet nie musiał się rozglądać, czuł obecność kompanów.
Ten z lewej nie miał nic, żadnego kija, kastetu, bejsbola. Nie musiał. Już na pierwszy rzut
oka widać było, że wystarczą mu gołe ręce. Gołe, świecące od potu przedramiona, pokryte
obscenicznymi tatuażami. Za to drugi, ten szczurowaty, kryjący twarz w cieniu... Złowiła
błysk światła odbity od rozbitej, trzymanej za szyjkę butelki. Tak zwanej różyczki.
Nie przestraszyła się jednak. Oblizała tylko wyschnięte wargi.
Tłustogęby drab uniósł ułomek kija, wznosząc go do beznadziejnie sygnalizowanego
uderzenia. Runął do przodu...
Z dezaprobatą wydęła wargi. Zawsze tak jest. Szybki unik, tłustogęby z wyrazem
zaskoczenia usiłuje złapać równowagę. Cios w kark, lekki, zadany jakby mimochodem
powala go, wyprężonego, na podłogę. Z brudnych desek podnosi się kurz. Smugi światła
ładnie tańczą w ciemnym wnętrzu speluny.
Zawsze tak jest. Teraz, przy wtórze przypominających rąbanie drzewa odgłosów, Steven
Segal szybkimi ciosami masakruje twarz drugiego, tego z wytatuowanymi łapskami. Ten
spluwa krwią w takt uderzeń, z regularnością i obfitością urządzenia do polewana ogródka.
Teraz...
Eeee, tam... mruknęła, macając po kołdrze w poszukiwaniu pilota. Teraz ten z
butelką podkradnie się z tyłu, ustawi się tak, by dostać w samo ciemię podbiciem stopy w
kowbojskim bucie. Błądzące po kołdrze palce nacisnęły guzik. Ten sam odgłos, głuche ciosy
w niesamowitym tempie. Na następnym kanale Jackie Chan robił to samo, tylko z większym
wdziękiem. Jeszcze raz. Bez sensu, animowane śnieżynki, kurduple w czerwonych
czapeczkach. Jeszcze raz.
Proszę... [ Pobierz całość w formacie PDF ]