[ Pobierz całość w formacie PDF ]

Najdziwniejsze ze wszystkiego było to, że czuł się zupełnie dobrze i wesoło. W spokój nigdy
właściwie nie wierzył. Marzył o nim tak często po drugiej stronie, że teraz spokój nie więcej
oznaczał dla niego niż marzenie. Zaczął gwizdać jakąś melodię, którą gdzieś posłyszał.  Znalazłem
różę na mym polu. Czas, żeby się zbudził. To rzeczywiście nie byłby dobry sen... ta spowiedz w
Las Casas, na której musiałby wyznać, poza wszystkim innym, że odmówił spowiedzi człowiekowi
umierającemu w stanie śmiertelnego grzechu. - Czy ten człowiek jeszcze będzie żył? - spytał. - Tak
mi się wydaje, proszę księdza - skwapliwie podchwycił Metys. - Jak to daleko stąd?
- Cztery... pięć godzin, proszę księdza. - Możecie jechać na zmianę na drugim mule. Ksiądz
zawrócił muła z powrotem i zawołał na przewodnika. Człowiek zsiadł i stał bez ruchu, słuchając
objaśnień. Jedyną uwagę zrobił Metysowi, wskazując na siodło. - Uważajcie na torbę przy siodle.
Tam jest koniak księdza. Jechali stępa z powrotem. Panna Lehr była przy bramie i powiedziała:
- Ksiądz zapomniał wziąć kanapki. - Ach, tak, dziękuję pani. - Rzucił szybkie spojrzenie na
to, co go otaczało. To wszystko straciło już dla niego znaczenie. - Pan Lehr jeszcze śpi? - zapytał. -
Czy mam go zbudzić?
- Nie, nie. Ale może zechce mu pani podziękować za jego gościnność. - Dobrze. A może za
parę lat ujrzymy księdza znowu? Tak jak ksiądz obiecał? - Patrzyła z ciekawością na Metysa, który
również wlepił w nią żółte, bezczelne oczy. - Możliwe - odparł ksiądz i odwrócił się uśmiechając
się do siebie ukradkiem. - A zatem do widzenia księdzu. Lepiej niech ksiądz rusza, prawda? Słońce
już się podnosi coraz wyżej. - Do widzenia, droga pani. - Metys uderzył biczem muła niecierpliwie,
który szybko ruszył z miejsca. - Nie w tę stronę, człowieku! - zawołała panna Lehr. - Mam jeszcze
jedną wizytę w okolicy - odparł ksiądz i trzęsąc się w niewygodnym kłusie pojechał za Metysem w
stronę wsi. Minęli bielony kościół; on także był częścią snu. W realnym życiu nie ma kościołów.
Otwarła się przed nim długa, brudna wiejska ulica. Nauczyciel stał w drzwiach. Pozdrowił go
ironicznie, patrząc niechętnie zza rogowych okularów. - Więc ksiądz odjeżdża z łupami?
Ksiądz zatrzymał muła. Zwrócił się do Metysa:
- Rzeczywiście... zapomniałem...
- Niezle ksiądz zarobił na chrztach - powiedział nauczyciel. - Opłaciło się czekać parę lat,
no nie?
- Jedzmy, proszę księdza - przynaglał Metys. - Niech ksiądz go nie słucha. To zły człowiek.
- Pan zna tutejszych ludzi lepiej niż ktokolwiek inny - rzekł ksiądz. - Jeśli zostawię jakiś dar, czy
zechce go pan obrócić na rzeczy nie przynoszące szkody... to znaczy na jedzenie, koce... nie na
książki?
- Jedzenia im bardziej potrzeba niż książek. - Mam tu czterdzieści pięć pezów...
- Co ksiądz robi? - jęknął Metys. - Chcemy oszukać sumienie? - spytał nauczyciel. - Tak. -
Wszystko jedno. Oczywiście przyjmuję z podziękowaniem. Przyjemnie widzieć księdza z
sumieniem. Jest to nowy etap w ewolucji - powiedział. Okulary błyszczały mu w słońcu. Pulchny,
pełen goryczy człowiek, wygnaniec stojący przed swoim krytym blachą barakiem. Minęli ostatnie
domy, cmentarz i zaczęli piąć się w górę. - Po co, proszę księdza, po co? - protestował Metys. - To
nie jest zły człowiek, robi, co może, a ja nie będę już potrzebował pieniędzy, nieprawdaż? - spytał
ksiądz. Przez dłuższą chwilę jechali bez słowa. Słońce zaczęło oślepiać, a muły wspinały się z
wysiłkiem po stromej, skalistej ścieżce. Ksiądz znów zagwizdał  Znalazłem różę , jedyną melodię,
jaką znał. W pewnej chwili Metys zaczął się na coś żalić:
- Z księdzem jest taki kłopot, że... - ale przestał, zanim sformułował swój zarzut, bo nie miał
właściwie powodu do żalenia się, skoro stale jechali na północ w stronę granicy. - Jesteście głodni?
- spytał w końcu ksiądz. Metys zamruczał coś gniewnie czy drwiąco. - Wezcie kanapkę -
powiedział ksiądz otwierając paczkę panny Lehr.
Rozdział II
- To tam - odezwał się Metys z odcieniem triumfu w głosie, jak gdyby przez całe siedem
ostatnich godzin był niesłusznie posądzony o kłamstwo. Wskazał poprzez wąwóz na grupę
indiańskich szałasów, oblepiających skalny cypel, sterczący nad przepaścią. Było do nich może ze
dwieście metrów, ale dojście zajęłoby co najmniej godzinę ze trzysta metrów krętego schodzenia i
tyleż wspinania się. Ksiądz siedział na swym mule rozglądając się z uwagą, nie mógł dojrzeć
żadnego podejrzanego ruchu. Nawet punkt obserwacyjny - mała platforma ułożona z gałęzi na
kopcu powyżej szałasów - był pusty. - Zdaje się, że tam nie ma nikogo - powiedział. Znów
oddychał atmosferą pustkowia. - No, przecież ksiądz chyba nie myślał, że tu będzie ktoś, oprócz
niego - rzekł Metys. - On tam jest. Zaraz ksiądz zobaczy. - Gdzie są Indianie?
- Znów ksiądz zaczyna - żalił się Metys. - Podejrzenia, wciąż te podejrzenia. Skąd ja mam
wiedzieć, gdzie są Indianie? Czy nie powiedziałem księdzu, że on jest zupełnie sam? - Ksiądz
zsiadł z muła. - Co ksiądz teraz wyrabia? - krzyknął Metys rozpaczliwie. - Nie będziemy już
potrzebowali mułów. Można je odesłać z powrotem.
- Nie będziemy potrzebowali? A jak ksiądz się stąd wydostanie?
- To - rzekł ksiądz - już nie moje zmartwienie. - Odliczył czterdzieści pezów i zwrócił się
do mulnika: - Wynająłem was do Las Casas. No, udało wam się, macie tu zapłatę za sześć dni. - To
ksiądz mnie już więcej nie potrzebuje?
- Nie. I lepiej zmykajcie stąd, gdzie pieprz rośnie. Nie możemy iść tak daleko na piechotę,
proszę księdza - powiedział gwałtownie mieszaniec. - Przecież ten człowiek umiera. - Zajdziemy
tam równie szybko na naszych własnych nogach. No, przyjacielu, zabieraj się stąd. - Metys
odprowadził muły wzrokiem pełnym żałosnej chciwości. Stąpały powoli wąską, kamienistą drogą,
wreszcie zniknęły za załomem skały i odgłos ich kopyt rozpłynął się w ciszy. - No, nie zwlekajmy
dłużej - powiedział żywo ksiądz i z woreczkiem przewieszonym przez ramię zaczął schodzić
ścieżką w dół. Czuł za sobą ciężki i zadyszany oddech Metysa. Prawdopodobnie wypił w stolicy
zbyt dużo piwa. Z dziwnym wzruszeniem zmieszanym z pogardą ksiądz rozpamiętywał, jak wiele
przytrafiło się im obu od chwili, gdy spotkali się po raz pierwszy w wiosce, której nazwy nawet nie
znał. Metys leżał tam w upalne południe kołysząc swój hamak bosą żółtą stopą. Gdyby w tym
momencie spał, to wszystko by się nie zdarzyło. Biedny człowiek miał rzeczywiście strasznego
pecha, że został obarczony tak ogromnym grzechem. Ksiądz szybko obejrzał się i zobaczył wielkie
palce wysuwające się z brudnych tenisówek. Metys schodził mrucząc wciąż pod nosem. Jego
wieczne narzekanie nie pomagało mu w oddychaniu. Biedaczysko - myślał ksiądz - naprawdę nie
jest taki zły...
On też nie miał dość sił na tę podróż. Gdy ksiądz był już na dnie barranca, Metys znajdował
się o pięćdziesiąt metrów z tyłu. Ksiądz usiadł na jakimś głazie i wytarł czoło, a Metys rozpoczął
swe lamenty, zanim jeszcze dotarł do niego. - Nie ma co aż tak bardzo się spieszyć. - Wyglądało,
jak gdyby w miarę zbliżania się do miejsca zdrady, wzrastał jego żal do ofiary. - Nie mówiliście, że
umiera? - spytał ksiądz. - Tak, tak, umiera, pewno. Ale to może długo potrwać. - Im dłużej, tym
lepeij dla nas wszystkich - rzekł ksiądz. - Może macie rację. Zrobię tu odpoczynek. Lecz Metys jak
przekorne dziecko chciał, żeby zaraz ruszać. - Ksiądz nie ma miary w niczym; albo by biegł, albo [ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • wyciskamy.pev.pl