[ Pobierz całość w formacie PDF ]
koniec!
Po zachodzie słońca nastał przyjemny chłód; zapadał mrok, a droga i góry pięły się mocno
wzwyż. Około siódmej, wśród ciemności, zajechaliśmy akurat na kolację do hotelu w Da-
labie, ponÄ™tnej miejscowoÅ›ci klimatycznej dla caÅ‚ej Gwinei. Ów hotel odgrywaÅ‚ tÄ™ samÄ…
pożyteczną rolę co Grand Hotel" w Sopocie w maju i czerwcu: różne ważne i nieważne
delegacje wyznaczały tu sobie randki, ażeby nie tylko mądrze radzić, ale radząc zażywać
rozkoszy otoczenia.
Kochana Dalaba: podwójny pokój kosztował tu zaledwie pięćset franków dwa dolary,
niebywała taniocha! Po prysznicu czuliśmy się jak młode bogi i, oddychając fantastycznie
rześkim powietrzem tudzież dotknięci wilczym apetytem, poszliśmy na kolację. W hotelu
były pustki, oprócz nas w sali jadalnej tylko jedna para, za to ciekawa: on młody Francuz,
58
59
ona niepełna dwudziestolatka o dziwnie egzotycznej krasie. Nie była biała ani czarna, nie
była Mulatką ani Metyską, więc czymże, do licha, jakąś Eurazjatką? Ożywieni szczerą
życzliwością dla tych dwojga, zerkaliśmy na nich dyskretnie, aż znalazłem: wyglądała na
Laotankę z domieszką krwi białej. Lecz skądże tu dziewoja z Laosu, z głębi Azji? Zresztą
mniejsza o jej rodowód: była prześliczna, zwłaszcza wtedy, gdy przymi-lając się do
towarzysza, z lekka znudzonego paszy, darzyła go uśmiechem. Szalenie nam się podobała i
przypominała jakąś znajomą. Ale kogo?
Już wiem! ucieszył się Eibel. Liii Badmajew. Miał słuszność, trafił w sedno:
dziewczyna o tajemniczej
urodzie była podobna do naszej Liii Badmajew, cenionej, wykwintnej baletnicy, dorodnej
córki tybetańskiego lekarza i Polki. Obydwaj znaliśmy ją osobiście. I chwyciło nas znowu to
samo: jak po południu Kraków, tak teraz Liii Badmajew rozogniła naszą wyobraznię.
Wybiegając serdeczną myślą do uroczej tancerki zastanawialiśmy się, gdzie ona obecnie
podbija serca: w Rzymie czy w Paryżu, a może w Atenach? %7łyczyliśmy jej szczęścia i pili za
jej pomyślność. Potem poniosła nas rozbrykana fantazja i powstało pytanie, jak
zachowywałaby się Liii, gdyby kapryśnym przypadkiem towarzyszyła nam w tej
futadżalońskiej wyprawie i siedziała z nami przy stole w Dalabie?
Byłaby morowym kumplem! zapewniał Eibel. I ja tak sądziłem.
Znów wypadło stwierdzić, że to wybieganie w dal, ku kuszącej tancerce, nie stanowiło wcale
ucieczki od rzeczywistości do wyśnionej zjawy. Przeciwnie, przywoływaliśmy na pamięć
daleką dziewczynę, ażeby ta bliska, obecna, w tym lepszym przedstawiała się blasku i tym
bardziej nam smakowała. Była to słodka, okrutna, perfidna zabawa: urodę naszej Liii
Badmajew składaliśmy w ofierze czy w hołdzie tej obcej, egzotycznej piękności.
Dziwny, miły dzień, miły wieczór. Z wdzięcznością uśmiechaliśmy się do pary młodych.
32
60
Szable
Noc była na Sto dwa, temperatura spadła przejmująco, prawie do dwudziestu stopni ciepła.
Przed świtem trzęsło nas lubym chłodem. Rano, po uraczeniu się pysznym śniadaniem i nie
mniej apetycznym widokiem powabnej Laotanki oraz francuskiego paszątka, ruszyliśmy na
północ.
Błogosławione Futa Dżałon: o dziewiątej wciąż jeszcze było rzezwo i dopiero około
dziesiątej słońce usiłowało znęcać się nad nami, choć na dobrą sprawę znęcać się
półgębkiem. W samym słońcu było raczej strasznie, ale wystarczyło wejść w cień, a
pieszczotliwy powiew przypominał, że znajdowaliśmy się powyżej tysiąca metrów nad
morzem. Nie dziwić się, że Fulbeje dopadli tego kraju jak ziemi obiecanej, a raz usadowiwszy
się, zaczęli brykać na wszystkie strony jak rozhukane młokosy.
Góry miały zaokrąglone szczyty i sprawiały wrażenie prastarych, a biblijni" ludzie i ich
trzody jeszcze potęgowali nastrój zamierzchłości. Jednak nowe życie krzewiło się tu bujnie,
wiosek było stosunkowo wiele, bydła liczne stada. Najwięcej widziało się kierdeli owiec o
cudacznych barwach: owce przeważnie były białe, a ich głowy czarne lub na odwrót.
Do południa przemierzaliśmy samo serce kraju Fulbejów. Tu, między Timbo, Mamu i Labę,
skłębiała się do niedawna wielka historia, ludzi miotały zadziwiające, pogmatwane
namiętności, rozpasane a pełne chwały zapędy. Tu ongiś oczy płonęły żarem krwawych
wojen świętych, a szable jakże pochopnie wyrywały się z czerwonych pochew i spadały na
łby murzyńskich pogan, chociaż jeszcze częściej prały własną brać. Na potomków tych
herojów i rębaczy patrzyliśmy teraz z okien samochodu, ale wszystkie te ważne zdarzenia
zaćmiewał inny problem, całkiem odmienny: kurz.
Do diabła z taką piekielną plagą! Od Mamu nie było asfaltu na drodze, jeno ubita ziemia, a od
dwóch przeszło miesięcy nie spadła tu kropla deszczu. Tuman kurzu, jaki wzniecaliśmy,
61
ciągnął się dobre pół kilometra za samochodem niby ceglasty ogon lisa, zanim opadł na
okoliczną roślinność. Trawa, krzaki i drzewa w pobliżu drogi wyglądały niesamowicie pod
grubÄ… warstwÄ… rdzawego pudru.
Pomimo zamknię+ych okien kurz wdzierał się z brawurą do środka samochodu i siadał na
wszystkim, na obiciach, na odzieży, na ciele. Czarne włosy Sumaha stały się rude jak włosy
Artura Marii Swinarskiego, i podobnie nasze. Ryży pył, zmieszany na twarzach z potem,
tworzył rodzaj cienkiej warstwy cementu. Nie było to wygodne, lecz ucieszne. Mniej ucie-
sznie natomiast wyglądał kurz na aparatach fotograficznych. Broniłem ich jak ojciec
zadżumionych (z tym samym obawiałem się mniej więcej skutkiem) i chowałem jak
mogłem, ale musiałem mieć je stale pod ręką.
A było co fotografować! Patriarchalne postacie, niekoniecznie w podeszłym wieku, ale
rzucające się w oczy, w długich niebieskich burnusach, zwanych tu bubu, mężowie jak z [ Pobierz całość w formacie PDF ]
zanotowane.pl doc.pisz.pl pdf.pisz.pl wyciskamy.pev.pl
koniec!
Po zachodzie słońca nastał przyjemny chłód; zapadał mrok, a droga i góry pięły się mocno
wzwyż. Około siódmej, wśród ciemności, zajechaliśmy akurat na kolację do hotelu w Da-
labie, ponÄ™tnej miejscowoÅ›ci klimatycznej dla caÅ‚ej Gwinei. Ów hotel odgrywaÅ‚ tÄ™ samÄ…
pożyteczną rolę co Grand Hotel" w Sopocie w maju i czerwcu: różne ważne i nieważne
delegacje wyznaczały tu sobie randki, ażeby nie tylko mądrze radzić, ale radząc zażywać
rozkoszy otoczenia.
Kochana Dalaba: podwójny pokój kosztował tu zaledwie pięćset franków dwa dolary,
niebywała taniocha! Po prysznicu czuliśmy się jak młode bogi i, oddychając fantastycznie
rześkim powietrzem tudzież dotknięci wilczym apetytem, poszliśmy na kolację. W hotelu
były pustki, oprócz nas w sali jadalnej tylko jedna para, za to ciekawa: on młody Francuz,
58
59
ona niepełna dwudziestolatka o dziwnie egzotycznej krasie. Nie była biała ani czarna, nie
była Mulatką ani Metyską, więc czymże, do licha, jakąś Eurazjatką? Ożywieni szczerą
życzliwością dla tych dwojga, zerkaliśmy na nich dyskretnie, aż znalazłem: wyglądała na
Laotankę z domieszką krwi białej. Lecz skądże tu dziewoja z Laosu, z głębi Azji? Zresztą
mniejsza o jej rodowód: była prześliczna, zwłaszcza wtedy, gdy przymi-lając się do
towarzysza, z lekka znudzonego paszy, darzyła go uśmiechem. Szalenie nam się podobała i
przypominała jakąś znajomą. Ale kogo?
Już wiem! ucieszył się Eibel. Liii Badmajew. Miał słuszność, trafił w sedno:
dziewczyna o tajemniczej
urodzie była podobna do naszej Liii Badmajew, cenionej, wykwintnej baletnicy, dorodnej
córki tybetańskiego lekarza i Polki. Obydwaj znaliśmy ją osobiście. I chwyciło nas znowu to
samo: jak po południu Kraków, tak teraz Liii Badmajew rozogniła naszą wyobraznię.
Wybiegając serdeczną myślą do uroczej tancerki zastanawialiśmy się, gdzie ona obecnie
podbija serca: w Rzymie czy w Paryżu, a może w Atenach? %7łyczyliśmy jej szczęścia i pili za
jej pomyślność. Potem poniosła nas rozbrykana fantazja i powstało pytanie, jak
zachowywałaby się Liii, gdyby kapryśnym przypadkiem towarzyszyła nam w tej
futadżalońskiej wyprawie i siedziała z nami przy stole w Dalabie?
Byłaby morowym kumplem! zapewniał Eibel. I ja tak sądziłem.
Znów wypadło stwierdzić, że to wybieganie w dal, ku kuszącej tancerce, nie stanowiło wcale
ucieczki od rzeczywistości do wyśnionej zjawy. Przeciwnie, przywoływaliśmy na pamięć
daleką dziewczynę, ażeby ta bliska, obecna, w tym lepszym przedstawiała się blasku i tym
bardziej nam smakowała. Była to słodka, okrutna, perfidna zabawa: urodę naszej Liii
Badmajew składaliśmy w ofierze czy w hołdzie tej obcej, egzotycznej piękności.
Dziwny, miły dzień, miły wieczór. Z wdzięcznością uśmiechaliśmy się do pary młodych.
32
60
Szable
Noc była na Sto dwa, temperatura spadła przejmująco, prawie do dwudziestu stopni ciepła.
Przed świtem trzęsło nas lubym chłodem. Rano, po uraczeniu się pysznym śniadaniem i nie
mniej apetycznym widokiem powabnej Laotanki oraz francuskiego paszątka, ruszyliśmy na
północ.
Błogosławione Futa Dżałon: o dziewiątej wciąż jeszcze było rzezwo i dopiero około
dziesiątej słońce usiłowało znęcać się nad nami, choć na dobrą sprawę znęcać się
półgębkiem. W samym słońcu było raczej strasznie, ale wystarczyło wejść w cień, a
pieszczotliwy powiew przypominał, że znajdowaliśmy się powyżej tysiąca metrów nad
morzem. Nie dziwić się, że Fulbeje dopadli tego kraju jak ziemi obiecanej, a raz usadowiwszy
się, zaczęli brykać na wszystkie strony jak rozhukane młokosy.
Góry miały zaokrąglone szczyty i sprawiały wrażenie prastarych, a biblijni" ludzie i ich
trzody jeszcze potęgowali nastrój zamierzchłości. Jednak nowe życie krzewiło się tu bujnie,
wiosek było stosunkowo wiele, bydła liczne stada. Najwięcej widziało się kierdeli owiec o
cudacznych barwach: owce przeważnie były białe, a ich głowy czarne lub na odwrót.
Do południa przemierzaliśmy samo serce kraju Fulbejów. Tu, między Timbo, Mamu i Labę,
skłębiała się do niedawna wielka historia, ludzi miotały zadziwiające, pogmatwane
namiętności, rozpasane a pełne chwały zapędy. Tu ongiś oczy płonęły żarem krwawych
wojen świętych, a szable jakże pochopnie wyrywały się z czerwonych pochew i spadały na
łby murzyńskich pogan, chociaż jeszcze częściej prały własną brać. Na potomków tych
herojów i rębaczy patrzyliśmy teraz z okien samochodu, ale wszystkie te ważne zdarzenia
zaćmiewał inny problem, całkiem odmienny: kurz.
Do diabła z taką piekielną plagą! Od Mamu nie było asfaltu na drodze, jeno ubita ziemia, a od
dwóch przeszło miesięcy nie spadła tu kropla deszczu. Tuman kurzu, jaki wzniecaliśmy,
61
ciągnął się dobre pół kilometra za samochodem niby ceglasty ogon lisa, zanim opadł na
okoliczną roślinność. Trawa, krzaki i drzewa w pobliżu drogi wyglądały niesamowicie pod
grubÄ… warstwÄ… rdzawego pudru.
Pomimo zamknię+ych okien kurz wdzierał się z brawurą do środka samochodu i siadał na
wszystkim, na obiciach, na odzieży, na ciele. Czarne włosy Sumaha stały się rude jak włosy
Artura Marii Swinarskiego, i podobnie nasze. Ryży pył, zmieszany na twarzach z potem,
tworzył rodzaj cienkiej warstwy cementu. Nie było to wygodne, lecz ucieszne. Mniej ucie-
sznie natomiast wyglądał kurz na aparatach fotograficznych. Broniłem ich jak ojciec
zadżumionych (z tym samym obawiałem się mniej więcej skutkiem) i chowałem jak
mogłem, ale musiałem mieć je stale pod ręką.
A było co fotografować! Patriarchalne postacie, niekoniecznie w podeszłym wieku, ale
rzucające się w oczy, w długich niebieskich burnusach, zwanych tu bubu, mężowie jak z [ Pobierz całość w formacie PDF ]