[ Pobierz całość w formacie PDF ]
o twoim postępowaniu, a nie o przepisach kulinarnych.
To ma do rzeczy, że ja ci nie truję kretyńskimi, anonimowymi telefonami.
Nie zamierzam poważnie traktować obelżywych insynuacji, szkoda, że ty się im
poddajesz. Miałam wrażenie, że znamy się niezle, doskonale wiem, że nie jesteś
dziwkarzem i nie latasz za jakimiś ponętnymi panienkami, sądziłam, że równie
dobrze wiesz, że nie jestem pijaczką i debilką. Ktoś stara się wyrobić mi taką
opinię, odgaduję to bez trudu, nie darmo od paru lat stykam się z gorszą stroną
40
życia, ale ciebie akurat uważałam za ostatniego człowieka, który mógłby w to
uwierzyć. I ciągle nie rozumiem. . . Skąd ty to bierzesz i o co tu chodzi?
Może właśnie o kompromitację. Pytanie, czyją?
Psi węch strzelał mi nosem i uszami wbrew mojej woli.
Czy ty w ogóle znasz jakąś Urszulkę?
Jego wahanie było tak krótkie, że gdyby to był obcy świadek i gdybym nie
była zaangażowana osobiście, nie dostrzegłabym go.
Urszula Biełka jest moją sekretarką. Pracuje normalnie i robi to, co powin-
na.
Rozumiem. Parzy ci kawę, załatwia korespondencję, obsługuje komputer,
przynosi z domu knedle. . .
Po słowach obsługuje komputer psi węch ponownie złapał cień śladu. Jakby
mu wionęło jednym lekkim podmuchem. Potraktowałam cień sceptycznie, sądzi-
łam raczej, że spóznił się i miało to być po knedlach.
Owszem, zdarzyło się raz, że przyniosła z domu knedle. Bardzo się przyda-
ły, bo miałem konferencję za konferencją i żadnych szans na posiłek. Przewidziała
to, jako sekretarka znała doskonale mój dzień pracy.
Perła, znaczy zaopiniowałam, mając nadzieję, że obiektywnie. Same
knedle w końcu nie stanowią o życiu. Wyciągam wniosek, że ktoś chce pozba-
wić cię tej sekretarki, może w celu wepchnięcia się na jej miejsce, i ma nadzieję,
że zacznę ci robić awantury, które zmuszą cię do zmiany personelu. Nie, tego mo-
żesz się nie obawiać. Co natomiast, i kto, chce osiągnąć, szkalując mnie w debilny
sposób, nie potrafię odgadnąć. Przynajmniej na razie.
Nie uwierzył mi. Coś, gdzieś, w moim wnętrzu krzyczało, że własny mąż mi
nie wierzy, ale cała reszta nie uwierzyła, że mi nie wierzy. Te wszystkie wierze-
nia prawdopodobnie nieco mnie skołowały, poza tym naprawdę miałam mnóstwo
pracy i okropnie mało pieniędzy, zależało mi na awansie, wśród szczebli, pozio-
mów i powiązań licznych przestępców musiałam lawirować wręcz artystycznie
i nie miałam głowy do wnętrza, duszy i kobiecych instynktów.
Nie poszłam do szkoły na wywiadówkę. Piotruś był w pierwszej klasie, a czy-
tać i pisać umiał już dawno, wydawało mi się, że da sobie radę i bez mojej wizyty,
i pózniej okazało się, że brak mnie zauważono wystrzałowo, bo miałam zostać
zatrudniona przy czymś tam w jakimś komitecie. Rzeczywiście, jeszcze mi było
komitetów potrzeba, szczególnie w obliczu aktualnego, prymitywnego bandziora,
który prokuratorowi, to znaczy mnie, solennie obiecał kęsim.
W spodniach chodziłam rzadko. Nie wiadomo dlaczego, kiecka wydawała mi
się stosowniejsza w pracy, nie PAN prokurator, tylko PANI prokurator. Nie toleru-
jąc rozszalałego feminizmu, szanowałam jednak różnicę płci i portki nosiłam tam,
gdzie miały sens. W plenerze, w górach, przy generalnym sprzątaniu i skakaniu po
drabinkach, gdybym pracowała, na przykład, na budowie, zapewne nosiłabym je
codziennie, w palestrze nie. Superspodniumów nie miałam wcale, posiadałam jed-
41
ną jedyną wieczorowo-wizytową sukienkę, z czarnego weluru, rozszywaną sub-
telnie srebrną koronką. Odkupiłam ją przed trzema laty od sędziny Klęskiej, która
nabyła arcydzieło na wyprzedaży w Paryżu przy okazji urlopu we Francji, po
czym utyła tak, że na ów strój mogła tylko patrzeć. Też nie opływała w dostatki,
sprzedała mi ją zatem, rzewnie płacząc, po cenie kosztu, i była to jedyna moja
galowa oprawa.
Po czym od pani mecenas Strążek dowiedziałam się, iż w tej właśnie kiec-
ce zadawałam szyku na imprezie w kasynie hotelu Marriott. W życiu nie byłam
w kasynie, nie złożyło się jakoś, nie ten poziom służbowy, żebym miała odwie-
dzać kasyna w zawodowych celach. Okazało się, że byłam, zachowałam się skan-
dalicznie, groziłam stanowiskiem, rzecz jasna na bani, w dodatku w towarzystwie
podejrzanego mafioza.
Już zaczęłam być uczulona na te rzeczy, zastanowiłam się zatem, kiedy na-
prawdę byłam tak ubrana i kto mógł mnie widzieć. A proszę, liczne grono, przed
dwoma laty, party w szwedzkiej ambasadzie, urządzone na cześć powstania pol-
skiej filii, gdzie należało być z żonami. Zatem, jako żona, towarzyszyłam mężowi.
Już widzę tę szwedzką ambasadorową, która podgląda moje stroje. . . !
Wariactwo jakieś czy co. . . ?
A, nie, przepraszam, ubrałam się w to jeszcze raz na dziesiątą rocznicę ślubu
mojej dalekiej kuzynki, poślubionej reżyserowi telewizyjnemu, uroczystość od-
była się w Europejskim, szał ciał, uprzęży i firmamentu, i byłam tam sama. Bez
męża, który akurat pojechał do Szwecji. Kiedyż to było, na Boga. . . ? W zeszłym
roku na wiosnę, przed ośmioma miesiącami!
No a teraz na imprezie w Marriotcie. . .
Oczywiście w tej właśnie kiecy, czarny welur, rozszywany srebrnymi koronka-
mi, nie sposób się pomylić, w dodatku z czarną klamrą, typu grzebień hiszpański,
we włosach. Owszem miałam taką.
Nie wierząc własnym uszom i przestając wierzyć samej sobie, bo może na-
prawdę miewam rozdwojenia jazni, rzuciłam się sprawdzać. Kiecka wisiała na
wieszaku, klamra leżała w szufladzie, nikt mi tego nie ukradł. Jeśli ktoś chciał
udawać mnie, czego już byłam prawie pewna, musiał się niezle wysilić, żeby spro-
kurować identyczne odzienie. Kostium, garsonka, uniformy służbowe, to jeszcze
nic, łatwo dostać coś podobnego, ale ten welur z koronkami i klamra. . . ? Należało
chyba uszyć specjalnie, bo jak inaczej? Czyli, należało mnie widzieć i zapamiętać. [ Pobierz całość w formacie PDF ]
zanotowane.pl doc.pisz.pl pdf.pisz.pl wyciskamy.pev.pl
o twoim postępowaniu, a nie o przepisach kulinarnych.
To ma do rzeczy, że ja ci nie truję kretyńskimi, anonimowymi telefonami.
Nie zamierzam poważnie traktować obelżywych insynuacji, szkoda, że ty się im
poddajesz. Miałam wrażenie, że znamy się niezle, doskonale wiem, że nie jesteś
dziwkarzem i nie latasz za jakimiś ponętnymi panienkami, sądziłam, że równie
dobrze wiesz, że nie jestem pijaczką i debilką. Ktoś stara się wyrobić mi taką
opinię, odgaduję to bez trudu, nie darmo od paru lat stykam się z gorszą stroną
40
życia, ale ciebie akurat uważałam za ostatniego człowieka, który mógłby w to
uwierzyć. I ciągle nie rozumiem. . . Skąd ty to bierzesz i o co tu chodzi?
Może właśnie o kompromitację. Pytanie, czyją?
Psi węch strzelał mi nosem i uszami wbrew mojej woli.
Czy ty w ogóle znasz jakąś Urszulkę?
Jego wahanie było tak krótkie, że gdyby to był obcy świadek i gdybym nie
była zaangażowana osobiście, nie dostrzegłabym go.
Urszula Biełka jest moją sekretarką. Pracuje normalnie i robi to, co powin-
na.
Rozumiem. Parzy ci kawę, załatwia korespondencję, obsługuje komputer,
przynosi z domu knedle. . .
Po słowach obsługuje komputer psi węch ponownie złapał cień śladu. Jakby
mu wionęło jednym lekkim podmuchem. Potraktowałam cień sceptycznie, sądzi-
łam raczej, że spóznił się i miało to być po knedlach.
Owszem, zdarzyło się raz, że przyniosła z domu knedle. Bardzo się przyda-
ły, bo miałem konferencję za konferencją i żadnych szans na posiłek. Przewidziała
to, jako sekretarka znała doskonale mój dzień pracy.
Perła, znaczy zaopiniowałam, mając nadzieję, że obiektywnie. Same
knedle w końcu nie stanowią o życiu. Wyciągam wniosek, że ktoś chce pozba-
wić cię tej sekretarki, może w celu wepchnięcia się na jej miejsce, i ma nadzieję,
że zacznę ci robić awantury, które zmuszą cię do zmiany personelu. Nie, tego mo-
żesz się nie obawiać. Co natomiast, i kto, chce osiągnąć, szkalując mnie w debilny
sposób, nie potrafię odgadnąć. Przynajmniej na razie.
Nie uwierzył mi. Coś, gdzieś, w moim wnętrzu krzyczało, że własny mąż mi
nie wierzy, ale cała reszta nie uwierzyła, że mi nie wierzy. Te wszystkie wierze-
nia prawdopodobnie nieco mnie skołowały, poza tym naprawdę miałam mnóstwo
pracy i okropnie mało pieniędzy, zależało mi na awansie, wśród szczebli, pozio-
mów i powiązań licznych przestępców musiałam lawirować wręcz artystycznie
i nie miałam głowy do wnętrza, duszy i kobiecych instynktów.
Nie poszłam do szkoły na wywiadówkę. Piotruś był w pierwszej klasie, a czy-
tać i pisać umiał już dawno, wydawało mi się, że da sobie radę i bez mojej wizyty,
i pózniej okazało się, że brak mnie zauważono wystrzałowo, bo miałam zostać
zatrudniona przy czymś tam w jakimś komitecie. Rzeczywiście, jeszcze mi było
komitetów potrzeba, szczególnie w obliczu aktualnego, prymitywnego bandziora,
który prokuratorowi, to znaczy mnie, solennie obiecał kęsim.
W spodniach chodziłam rzadko. Nie wiadomo dlaczego, kiecka wydawała mi
się stosowniejsza w pracy, nie PAN prokurator, tylko PANI prokurator. Nie toleru-
jąc rozszalałego feminizmu, szanowałam jednak różnicę płci i portki nosiłam tam,
gdzie miały sens. W plenerze, w górach, przy generalnym sprzątaniu i skakaniu po
drabinkach, gdybym pracowała, na przykład, na budowie, zapewne nosiłabym je
codziennie, w palestrze nie. Superspodniumów nie miałam wcale, posiadałam jed-
41
ną jedyną wieczorowo-wizytową sukienkę, z czarnego weluru, rozszywaną sub-
telnie srebrną koronką. Odkupiłam ją przed trzema laty od sędziny Klęskiej, która
nabyła arcydzieło na wyprzedaży w Paryżu przy okazji urlopu we Francji, po
czym utyła tak, że na ów strój mogła tylko patrzeć. Też nie opływała w dostatki,
sprzedała mi ją zatem, rzewnie płacząc, po cenie kosztu, i była to jedyna moja
galowa oprawa.
Po czym od pani mecenas Strążek dowiedziałam się, iż w tej właśnie kiec-
ce zadawałam szyku na imprezie w kasynie hotelu Marriott. W życiu nie byłam
w kasynie, nie złożyło się jakoś, nie ten poziom służbowy, żebym miała odwie-
dzać kasyna w zawodowych celach. Okazało się, że byłam, zachowałam się skan-
dalicznie, groziłam stanowiskiem, rzecz jasna na bani, w dodatku w towarzystwie
podejrzanego mafioza.
Już zaczęłam być uczulona na te rzeczy, zastanowiłam się zatem, kiedy na-
prawdę byłam tak ubrana i kto mógł mnie widzieć. A proszę, liczne grono, przed
dwoma laty, party w szwedzkiej ambasadzie, urządzone na cześć powstania pol-
skiej filii, gdzie należało być z żonami. Zatem, jako żona, towarzyszyłam mężowi.
Już widzę tę szwedzką ambasadorową, która podgląda moje stroje. . . !
Wariactwo jakieś czy co. . . ?
A, nie, przepraszam, ubrałam się w to jeszcze raz na dziesiątą rocznicę ślubu
mojej dalekiej kuzynki, poślubionej reżyserowi telewizyjnemu, uroczystość od-
była się w Europejskim, szał ciał, uprzęży i firmamentu, i byłam tam sama. Bez
męża, który akurat pojechał do Szwecji. Kiedyż to było, na Boga. . . ? W zeszłym
roku na wiosnę, przed ośmioma miesiącami!
No a teraz na imprezie w Marriotcie. . .
Oczywiście w tej właśnie kiecy, czarny welur, rozszywany srebrnymi koronka-
mi, nie sposób się pomylić, w dodatku z czarną klamrą, typu grzebień hiszpański,
we włosach. Owszem miałam taką.
Nie wierząc własnym uszom i przestając wierzyć samej sobie, bo może na-
prawdę miewam rozdwojenia jazni, rzuciłam się sprawdzać. Kiecka wisiała na
wieszaku, klamra leżała w szufladzie, nikt mi tego nie ukradł. Jeśli ktoś chciał
udawać mnie, czego już byłam prawie pewna, musiał się niezle wysilić, żeby spro-
kurować identyczne odzienie. Kostium, garsonka, uniformy służbowe, to jeszcze
nic, łatwo dostać coś podobnego, ale ten welur z koronkami i klamra. . . ? Należało
chyba uszyć specjalnie, bo jak inaczej? Czyli, należało mnie widzieć i zapamiętać. [ Pobierz całość w formacie PDF ]