[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Drew, Ann znowu zwątpiła, czy postąpiła rozsądnie,
przyjeżdżając tutaj.
Już w dzień po złożeniu obietnicy, że będzie na
trybunie, była zupełnie sparaliżowana strachem. Czy
będzie mogła siedzieć spokojnie i przyglądać się, jak
on naraża swoje życie? Ajednak była tutaj, zmieszana
z wiwatującymtłumem, zdecydowana spełnić obietnicę,
niezależnie od tego, ile ją to miało kosztować.
Drewchyba wiedział, co robi? Pewnie kiedyś będzie
śmiać się z siebie za swą głupotę. Na razie jednak
pocieszała się tylko myślą, że Drewjest profesjonalistą.
I modliła się.
Na starcie stanęłydwa auta - Drewi jeszcze jedno.
Skandowała razem z tłumem: Drew, Drew". Jej
mężczyzna był faworytempubliczności. Czuła, że napięcie
i podniecenie rośnie. Zupełnie zaschło jej wgardle.
- Panowie i panie - spiker zawołał przez głośnik
- czyjesteściegotowi?
- Tak! - zakrzyknął tłumwodpowiedzi.
Przywarłaoczami dojaskrawegopojazdui czekała.
Serce podeszło jej do gardła.
jan+a43
us
o
l
a
d
-
n
a
c
s
131
- Przygotować się do startu!
Flaga poszła wgórę, rozległ się huk pistoletu. Ann
przyglądała się, jak Drewobjął rękami kierownicę
i położył nogę na pedale. Nagle, nieoczekiwanie, jego
maszyna stanęła wpłomieniach.
Drew! Ann zerwała się z miejsca i chciała krzyknąć,
lecz panicznystrach ścisnął jej gardło. Była zdolna jedy-
nie stać i patrzeć wprzerażeniu. Ekipa techniczna pę-
dziławjegokierunku, również straż pożarnai pogotowie.
Czy nie żył? Boże, nie! Po chwili ujrzała go,
bynajmniej nie na noszach, lecz gramolącego się
z kabinyo własnychsiłach.
- Dzięki Bogu- szepnęłaAnn.
Tłumgrzmiał i gwizdał na znak radości, podczas
gdydwaj mężczyzni dzwignęli Drewna ręce i zanieśli
wkierunku hali.
Nic nie widząc przez łzy, Ann opadła na ławkę,
przeświadczona, że zaraz zemdleje. Chyba musiała
krzyknąć, bo stojący obok niej mężczyzna usiadł
szybko obok i popatrzył na nią.
- Czypani zlesię czuje?
Nie mogła wykrztusić ani słowa. Nabrała głęboko
powietrza, próbując odzyskać równowagę. Zamierające
co chwila serce, coraz większy ucisk w żołądku,
gwałtowne pulsowanie w skroniach i niemiły smak
wustachto typowe objawypaniki.
- Proszę pani, słyszymniepani?
- Bardzo proszę - wymamrotała - niech mnie pan
zaprowadzi do tego kierowcy, któryzostał ranny.
- Pani jest znim?
Annzdołałatylkokiwnąć głową.
- OBoże, już idziemy, zobaczymy, codasię zrobić.
Ann nigdy nie dowiedziała się, jak dotarła do
Drew i jak znalazła się z nim sam na sam w zaciszu
jan+a43
us
o
l
a
d
-
n
a
c
s
132
samochodowej przyczepy stanowiącej prowizoryczną
izbę chorych. Przypuszczała, że pewnie szef jego
ekipy zajął się nią i zaprowadził do Drew. Teraz
wiedziała jedynie, że stoi naprzeciwko niego, z oczami
utkwionymi w jego podrapanym czole, zdziwiona
wyjątkową bladością jego twarzy.
Mimo to, gdy zbliżył się ku niej, na jego ustach
pojawił się uśmiech.
- Przykromi, niezrobiłemchybanajlepszegowraże-
nia. Nie tymchciałemsię popisać. Może następnym
razemwyjdzie mi lepiej. - Wyciągnął do niej rękę.
Annuderzyłagoponiej i cofnęłasię okilkakroków.
- Ann...?
- Nieważ się mniedotykać!
- Na litość boską, Ann, nie patrz tak na mnie.
Spójrz, nic mi nie jest. To tylko lekki szok.
- Tak, to wszystko? - wybuchnęła histerycznym
śmiechem, który zaraz zamienił się wszloch. - Tylko
lekki szok! Jak możesz mówić o tym, jakbysię nic nie
stało? - Słyszała, że z każdymsłowemmówi coraz
głośniej, że wpada whisterię, ale nie dbała o to. - Czyś
tyoszalał! Przecież mogłeś zginąć. I wimię czego!
- Hej, uspokój się. Wyolbrzymiasztoponadmiarę.
- Czyżby? Cudownie! Tylko wyobraz sobie, że tak
się złożyło, że siedziałamna widowni i widziałam, jak
twój samochód palił się jak pochodnia.
- Aty wyobraz sobie, że ja siedziałemwłaśnie
w tym samochodzie i nic wielkiego się nie stało.
Wypadki zdarzają się wszędzie.
Paniczny strach, jakiego doznała wcześniej, był
niczymw porównaniu z tym, co przeżywała teraz.
Czuła się znieważona, zaszokowana, nie mogła
uwierzyć własnymuszom. Jak on mógł traktować
coś, co mogło skończyć się prawdziwą katastrofą, tak
niefrasobliwie? Jak mógł?
jan+a43
us
o
l
a
d
-
n
a
c
s
133
- Nie potrafisz się z tym pogodzić, prawda? -Jego
głos zabrzmiał tak, jakbyuszło z niego życie.
- Chybanie.
- Niepotrafisz, czyniechcesz?
Przenikliwe niebieskie oczy Drew zdawały się
zaglądać do jej duszy. Uzbroiła się przeciwko ich
magicznej sile.
- Chybai jedno, i drugie.
- Rozumiem.
- Nie, raczej nierozumiesz.
Wjegopoliczkudrgnął mięsień.
- Gdybymprzypuszczał, że może wydarzyć się coś
takiego, nigdy nie nalegałbym, żebyś ze mną przyje-
chała. Ponieważ jednak nie możemy przewidzieć
przyszłości, musimygodzić się na to, co nas spotyka
i iść do przodu. Uważam, że życie to tak czyinaczej
wielki hazard.
- Niedlamnie.
Drewuśmiechnął się zimno.
- Coś, co nie jest bezpieczne, dla ciebie nie istnieje,
tak?
- To, co ja czuję lubmyślę, nie ma tunic do rzeczy
- odparła Ann.
- Ależ ma. Wiesz, jest takie słowo, które bardzo
pasuje do ciebie: tchórz. Jesteś tchórzem, Ann.
- Tonieprawda! - zaprotestowała.
- Owszem, prawda. Myśl o ryzyku całkowicie
poraża cię. - OczyDrewpałałygniewem. - Boisz się.
Wjej głowie zadzwięczał dzwonek alarmowy. Ann
jednak nie zważała na nic. Miała do wyboru: albo
wykrzyczeć te słowa, które uwięzłyjej wgardle, albo
udusić się od nich.
- Nie boję się ryzyka, które ma jakąś wartość. Nie
boję się zobowiązań dotyczących ważnych spraw
życiowych.
jan+a43
us
o
l
a
d
-
n
a
c
s
134
Zapanowała martwa cisza. Oboje zdawali sobie
sprawę z delikatności sytuacji. Każde słowo, każdy
gest, nabierałyogromnej wagi.
- Myślisz, że się nam nie uda? - spytał Drew
bezbarwnymtonem.
Annczuławuszachpulsowaniekrwi.
- Nie uda się, jeśli nie będziesz tego chciał - wy-
szeptała.
Jego twarz zastygła wnapięciu, nie odezwał się ani
słowem. Annpoczuła, że robi się jej zimno. -
- Ja tego chcę, tak, chcę - powiedziała czując, że
coś wniej pęka. - Alejestemchciwa. Chcę wszystkiego,
chcę mieć dom, dzieci, ale najbardziej ze wszystkiego
męża, który jest prawdziwym mężczyzną, a nie
rozpieszczonymchłopcemkochającymryzyko.
TwarzDrewstężała, poczymskrzywiłasię wgorz-
kimuśmiechu.
- Wtakimrazie chyba najlepiej będzie, jeśli wrócisz
do tego bezpiecznego, nudnego świata, wktórymnie
ma miejsca na zmiany i przygody. Jeśli o mnie
chodzi, wszystko mi jedno.
Annzachwiałasię.
- Mój menedżer odwieziecię dodomu.
Przyczepa aż zadrżała od nagłego trzaśnięcia
drzwiami. Strach, przerażenie, jakich doświadczyła
tak niedawno, nie dałysię w żadensposóbporównać
z tym, co czuła wtej chwili.
Czy to już koniec? Czy on odszedł na zawsze?
Gorycz ściskała jej gardło, gdy stała niezdolna się
poruszyć i widziała, jak jej marzenia i nadzieje
rozwiewają się wpył. Zawsze chciałaś tego, czego nie
mogłaś mieć, drwił z niej głos wewnętrzny.
- Nie...! -Przeszyła ją kolejna fala dręczącego bólu.
jan+a43
us
o
l
a
d
-
n
a
c
s
135
ROZDZIAA SIEDEMNASTY
- Na pewno nicci nie jest?
Drew rzeczywiście był chory, nie miał jednak
zamiaru przyznawać się do tego. Spojrzał na swojego
asystenta.
- Przecież już ci powiedziałem, psiakrew, żenie.
- Owszem, powiedziałeś. - Skip podrapał się
wgłowę. - Coś cię bardzowyprowadziłozrównowagi,
to pewne. - Przerwał. - Chyba nie twoja matka, co?
TwarzDrewniecosię odprężyła.
- Nie, naszczęścieczujesię dobrze.
- To dobra wiadomość. Ja też mamparę niezłych
nowin.
- Mów.
- Jeśli nadal zależyci natej posiadłości, jest twoja.
- Zależy mi - powiedział Drew bez wielkiego
entuzjazmu, czymwywołał kolejne zdziwione spojrzenie
Skipa. Nie zważając jednak na to, mówił dalej:
- Wobec tego ruszaj i zabieraj się do całej tej
papierkowej roboty. [ Pobierz całość w formacie PDF ]
zanotowane.pl doc.pisz.pl pdf.pisz.pl wyciskamy.pev.pl
Drew, Ann znowu zwątpiła, czy postąpiła rozsądnie,
przyjeżdżając tutaj.
Już w dzień po złożeniu obietnicy, że będzie na
trybunie, była zupełnie sparaliżowana strachem. Czy
będzie mogła siedzieć spokojnie i przyglądać się, jak
on naraża swoje życie? Ajednak była tutaj, zmieszana
z wiwatującymtłumem, zdecydowana spełnić obietnicę,
niezależnie od tego, ile ją to miało kosztować.
Drewchyba wiedział, co robi? Pewnie kiedyś będzie
śmiać się z siebie za swą głupotę. Na razie jednak
pocieszała się tylko myślą, że Drewjest profesjonalistą.
I modliła się.
Na starcie stanęłydwa auta - Drewi jeszcze jedno.
Skandowała razem z tłumem: Drew, Drew". Jej
mężczyzna był faworytempubliczności. Czuła, że napięcie
i podniecenie rośnie. Zupełnie zaschło jej wgardle.
- Panowie i panie - spiker zawołał przez głośnik
- czyjesteściegotowi?
- Tak! - zakrzyknął tłumwodpowiedzi.
Przywarłaoczami dojaskrawegopojazdui czekała.
Serce podeszło jej do gardła.
jan+a43
us
o
l
a
d
-
n
a
c
s
131
- Przygotować się do startu!
Flaga poszła wgórę, rozległ się huk pistoletu. Ann
przyglądała się, jak Drewobjął rękami kierownicę
i położył nogę na pedale. Nagle, nieoczekiwanie, jego
maszyna stanęła wpłomieniach.
Drew! Ann zerwała się z miejsca i chciała krzyknąć,
lecz panicznystrach ścisnął jej gardło. Była zdolna jedy-
nie stać i patrzeć wprzerażeniu. Ekipa techniczna pę-
dziławjegokierunku, również straż pożarnai pogotowie.
Czy nie żył? Boże, nie! Po chwili ujrzała go,
bynajmniej nie na noszach, lecz gramolącego się
z kabinyo własnychsiłach.
- Dzięki Bogu- szepnęłaAnn.
Tłumgrzmiał i gwizdał na znak radości, podczas
gdydwaj mężczyzni dzwignęli Drewna ręce i zanieśli
wkierunku hali.
Nic nie widząc przez łzy, Ann opadła na ławkę,
przeświadczona, że zaraz zemdleje. Chyba musiała
krzyknąć, bo stojący obok niej mężczyzna usiadł
szybko obok i popatrzył na nią.
- Czypani zlesię czuje?
Nie mogła wykrztusić ani słowa. Nabrała głęboko
powietrza, próbując odzyskać równowagę. Zamierające
co chwila serce, coraz większy ucisk w żołądku,
gwałtowne pulsowanie w skroniach i niemiły smak
wustachto typowe objawypaniki.
- Proszę pani, słyszymniepani?
- Bardzo proszę - wymamrotała - niech mnie pan
zaprowadzi do tego kierowcy, któryzostał ranny.
- Pani jest znim?
Annzdołałatylkokiwnąć głową.
- OBoże, już idziemy, zobaczymy, codasię zrobić.
Ann nigdy nie dowiedziała się, jak dotarła do
Drew i jak znalazła się z nim sam na sam w zaciszu
jan+a43
us
o
l
a
d
-
n
a
c
s
132
samochodowej przyczepy stanowiącej prowizoryczną
izbę chorych. Przypuszczała, że pewnie szef jego
ekipy zajął się nią i zaprowadził do Drew. Teraz
wiedziała jedynie, że stoi naprzeciwko niego, z oczami
utkwionymi w jego podrapanym czole, zdziwiona
wyjątkową bladością jego twarzy.
Mimo to, gdy zbliżył się ku niej, na jego ustach
pojawił się uśmiech.
- Przykromi, niezrobiłemchybanajlepszegowraże-
nia. Nie tymchciałemsię popisać. Może następnym
razemwyjdzie mi lepiej. - Wyciągnął do niej rękę.
Annuderzyłagoponiej i cofnęłasię okilkakroków.
- Ann...?
- Nieważ się mniedotykać!
- Na litość boską, Ann, nie patrz tak na mnie.
Spójrz, nic mi nie jest. To tylko lekki szok.
- Tak, to wszystko? - wybuchnęła histerycznym
śmiechem, który zaraz zamienił się wszloch. - Tylko
lekki szok! Jak możesz mówić o tym, jakbysię nic nie
stało? - Słyszała, że z każdymsłowemmówi coraz
głośniej, że wpada whisterię, ale nie dbała o to. - Czyś
tyoszalał! Przecież mogłeś zginąć. I wimię czego!
- Hej, uspokój się. Wyolbrzymiasztoponadmiarę.
- Czyżby? Cudownie! Tylko wyobraz sobie, że tak
się złożyło, że siedziałamna widowni i widziałam, jak
twój samochód palił się jak pochodnia.
- Aty wyobraz sobie, że ja siedziałemwłaśnie
w tym samochodzie i nic wielkiego się nie stało.
Wypadki zdarzają się wszędzie.
Paniczny strach, jakiego doznała wcześniej, był
niczymw porównaniu z tym, co przeżywała teraz.
Czuła się znieważona, zaszokowana, nie mogła
uwierzyć własnymuszom. Jak on mógł traktować
coś, co mogło skończyć się prawdziwą katastrofą, tak
niefrasobliwie? Jak mógł?
jan+a43
us
o
l
a
d
-
n
a
c
s
133
- Nie potrafisz się z tym pogodzić, prawda? -Jego
głos zabrzmiał tak, jakbyuszło z niego życie.
- Chybanie.
- Niepotrafisz, czyniechcesz?
Przenikliwe niebieskie oczy Drew zdawały się
zaglądać do jej duszy. Uzbroiła się przeciwko ich
magicznej sile.
- Chybai jedno, i drugie.
- Rozumiem.
- Nie, raczej nierozumiesz.
Wjegopoliczkudrgnął mięsień.
- Gdybymprzypuszczał, że może wydarzyć się coś
takiego, nigdy nie nalegałbym, żebyś ze mną przyje-
chała. Ponieważ jednak nie możemy przewidzieć
przyszłości, musimygodzić się na to, co nas spotyka
i iść do przodu. Uważam, że życie to tak czyinaczej
wielki hazard.
- Niedlamnie.
Drewuśmiechnął się zimno.
- Coś, co nie jest bezpieczne, dla ciebie nie istnieje,
tak?
- To, co ja czuję lubmyślę, nie ma tunic do rzeczy
- odparła Ann.
- Ależ ma. Wiesz, jest takie słowo, które bardzo
pasuje do ciebie: tchórz. Jesteś tchórzem, Ann.
- Tonieprawda! - zaprotestowała.
- Owszem, prawda. Myśl o ryzyku całkowicie
poraża cię. - OczyDrewpałałygniewem. - Boisz się.
Wjej głowie zadzwięczał dzwonek alarmowy. Ann
jednak nie zważała na nic. Miała do wyboru: albo
wykrzyczeć te słowa, które uwięzłyjej wgardle, albo
udusić się od nich.
- Nie boję się ryzyka, które ma jakąś wartość. Nie
boję się zobowiązań dotyczących ważnych spraw
życiowych.
jan+a43
us
o
l
a
d
-
n
a
c
s
134
Zapanowała martwa cisza. Oboje zdawali sobie
sprawę z delikatności sytuacji. Każde słowo, każdy
gest, nabierałyogromnej wagi.
- Myślisz, że się nam nie uda? - spytał Drew
bezbarwnymtonem.
Annczuławuszachpulsowaniekrwi.
- Nie uda się, jeśli nie będziesz tego chciał - wy-
szeptała.
Jego twarz zastygła wnapięciu, nie odezwał się ani
słowem. Annpoczuła, że robi się jej zimno. -
- Ja tego chcę, tak, chcę - powiedziała czując, że
coś wniej pęka. - Alejestemchciwa. Chcę wszystkiego,
chcę mieć dom, dzieci, ale najbardziej ze wszystkiego
męża, który jest prawdziwym mężczyzną, a nie
rozpieszczonymchłopcemkochającymryzyko.
TwarzDrewstężała, poczymskrzywiłasię wgorz-
kimuśmiechu.
- Wtakimrazie chyba najlepiej będzie, jeśli wrócisz
do tego bezpiecznego, nudnego świata, wktórymnie
ma miejsca na zmiany i przygody. Jeśli o mnie
chodzi, wszystko mi jedno.
Annzachwiałasię.
- Mój menedżer odwieziecię dodomu.
Przyczepa aż zadrżała od nagłego trzaśnięcia
drzwiami. Strach, przerażenie, jakich doświadczyła
tak niedawno, nie dałysię w żadensposóbporównać
z tym, co czuła wtej chwili.
Czy to już koniec? Czy on odszedł na zawsze?
Gorycz ściskała jej gardło, gdy stała niezdolna się
poruszyć i widziała, jak jej marzenia i nadzieje
rozwiewają się wpył. Zawsze chciałaś tego, czego nie
mogłaś mieć, drwił z niej głos wewnętrzny.
- Nie...! -Przeszyła ją kolejna fala dręczącego bólu.
jan+a43
us
o
l
a
d
-
n
a
c
s
135
ROZDZIAA SIEDEMNASTY
- Na pewno nicci nie jest?
Drew rzeczywiście był chory, nie miał jednak
zamiaru przyznawać się do tego. Spojrzał na swojego
asystenta.
- Przecież już ci powiedziałem, psiakrew, żenie.
- Owszem, powiedziałeś. - Skip podrapał się
wgłowę. - Coś cię bardzowyprowadziłozrównowagi,
to pewne. - Przerwał. - Chyba nie twoja matka, co?
TwarzDrewniecosię odprężyła.
- Nie, naszczęścieczujesię dobrze.
- To dobra wiadomość. Ja też mamparę niezłych
nowin.
- Mów.
- Jeśli nadal zależyci natej posiadłości, jest twoja.
- Zależy mi - powiedział Drew bez wielkiego
entuzjazmu, czymwywołał kolejne zdziwione spojrzenie
Skipa. Nie zważając jednak na to, mówił dalej:
- Wobec tego ruszaj i zabieraj się do całej tej
papierkowej roboty. [ Pobierz całość w formacie PDF ]