[ Pobierz całość w formacie PDF ]

na mojej głowie.
- Dzięki za zaufanie - obruszył się Dan. - Czy twoim zdaniem wyglądam na mordercę?
- Ellie też nie wygląda, a Johannsen ciągle wierzy, że to ona. - Piatowsky ostrożnie trącił klacz kolanami, gdy skręciła ze ścieżki na
trawiaste pobocze. Pa-radise zarżała głośno i energicznie potrząsnęła głową. Piatowsky wytrzeszczył oczy ze strachu. - Dajcie mi
szybki samochód - wysapał. - Wtedy przynajmniej wiem, kto jest szefem.
- Spokojnie, senor Piatowsky, to dobra, łagodna klacz. - Ortega jechał obok, żeby w razie czego służyć pomocą. Koń wyczuł niedo-
świadczonego jezdzca. W takiej sytuacji wszystko może się zdarzyć.
- Technicy z Nowego Jorku zidentyfikowali nóż jako zwykły scyzoryk - odezwał się Piatowsky. - Naj zwyczaj niej szy w świecie,
gdyby nie to, że ma ostrze wyostrzone jak brzytwa i cienkie jak papier. Podobno wchodzi w ciało jak gorący nóż w masło. Z Los An-
geles przesłali wiadomość, że ich zabójca używał takiej
201
samej broni. Jeśli podobnie było w wypadku Miss Lottie, Johannsen będzie się musiał pożegnać ze swoją teorią. I wtedy się przeko-
namy, że nasz zabójca to jeden i ten sam człowiek.
Dan potajemnie trzymał kciuki. Po południu odwozi Piatowsky'ego na lotnisko, a pózniej planował zajrzeć do Ellie. Może zjedzą ra-
zem kolację albo, jeśli będzie bardzo zajęta, chociaż wypiją filiżankę kawy. Oddałby dużo, byle móc jej przekazać dobre nowiny, że
nikt jej już nie podejrzewa. Johannsen poinformował ich niedawno, że siniaki na szyi Miss Lottie zrobił mężczyzna o dużych, silnych
dłoniach. Dłonie Dana nie pasowały.
Piatowsky doszedł do wniosku, że jazda w dół jest jeszcze gorsza niż pod górę. Nagle jego siodło przesunęło się na bok i zawisł gło-
wą w dół. Miał przed oczami końskie kopyta. Słyszał, jak Carlos pohukuje na konia, a Dan parska śmiechem.
- Nie dociągnąłeś popręgu - wytłumaczył Dan, gdy skoczył na ratunek. - Siodło się obluzniło, a to poważny błąd.
- Cóż, znam się na samochodach, ale o koniach nie mam zielonego pojęcia. - Piatowsky z godnością przyklepał smutne resztki blond
włosów i z przerażeniem pomyślał o wielkich kopytach przy twarzy. - W ten sposób można stracić życie.
- Następnym razem pójdzie ci lepiej - obiecał Dan, prowadząc konie do stajni. Piatowsky spieszył za nim.
- O, na pewno. - Czuł się bezpieczniej w ciemnych zaułkach Manhattanu. Chyba czas wracać do domu.
Z lotniska zadzwonił do Johannsena, żeby się dowiedzieć, co ustalili. Gdy słuchał, uniósł kciuk w tryumfalnym geście. Podziękował
Johannsenowi, powiedział, że wraca do Nowego Jorku, życzył mu powodzenia i obiecał, że się jeszcze odezwie.
- To ten sam nóż. Ellie została oczyszczona ze wszystkich zarzutów. Johannsen nawet przeprosił, że ją w ogóle podejrzewał. Twier-
dzi, że nie miał innego wyjścia, i nawet mu wierzę.
Dan nie zdawał sobie sprawy, jak bardzo się denerwował. Teraz nie posiadał się z radości. Poklepał Piatowsky'ego po plecach, za-
mknął go w niedzwiedzim uścisku.
- Dzięki, stary.
- Nie ma sprawy.
- Do zobaczenia wkrótce! - zawołał za nim Dan. Piatowsky odwrócił się z uśmiechem.
- NastÄ™pnym razem przywiozÄ™ dzieciaki, polubiÄ… jazdÄ™ konnÄ…! - odkrzyknÄ…Å‚. ŒmiaÅ‚ siÄ™.
W restauracji panował niewyobrażalny tłok. Ellie padała z nóg. Myślała, że tak duży ruch w interesie ją ucieszy, ale cały czas zastana-
wiała się, czy wpływu na to nie miała jej nagła popularność jako wnuczki Miss Lottie. Miała nadzieję, żenię.
202
Poprzedniej nocy, po telefonie Dana, nie mogła zasnąć. Choć miała ochotę do niego zadzwonić, pożalić się, że się boi zmrużyć oczy,
nie zrobiła tego. Postanowiła poradzić sobie sama i wytrwa w tym postanowieniu. Mimo wszystko wypatrywała go w tłumie gości.
Gdy w końcu przyszedł, kamień spadł jej z serca.
Ciemnoniebieskie oczy lustrowały ją dokładnie. Przelotnie cmoknąłją w policzek i od razu poczuła stare pragnienie. Stłumiła je szyb-
ko. Zaprowadziła go do kuchni, żeby poznał jej pracowników. Tego wieczoru Maya miała wolne, za to był Jake.
Obserwowała, jak omiatają Dana uważnym spojrzeniem, od stóp do głów, i znów do stóp. Czekała na jakąś oznakę aprobaty. Stano-
wili jej rodzinę, oprócz nich nie miała nikogo.
- Cześć, Dan. - Chan przełożył tasak do lewej ręki, żeby mu uścisnąć dłoń. - Opiekujesz się nią, tak?
- Tak. - Jego szorstkość nie zmyliła Dana. Wyczuł, że Chan martwi się o El-lie. Przywitał się z Terrym, dzieciakiem i Jake'em.
- Myślałeś kiedyś o karierze telewizyjnej? - Jake oglądał go dokładnie. - Nadawałbyś się na gliniarza w serialu.
- Dzięki, nie. Wystarczy mi to, co przeżyłem.
- Dzisiaj polecam krewetki! - zawołał za nim Chan, gdy wyszli z jego ciasnego królestwa. - Krewetki a la Chan, z sosem szczawio-
wym!
Ponieważ wszystkie stoliki były zajęte, usiadł przy barze, a Ellie co jakiś czas zatrzymywała się przy nim na krótką rozmowę. Wi-
dział, że nie ma dziś dla niego czasu, więc postanowił napić się kawy i wracać. Zadzwoni do niej wieczorem, umówią się na prawdzi-
we spotkanie.
- Mam dobre wieści - oznajmił, gdy podała mu kawę. Spojrzała wyczekująco. - Przy wszystkich zbrodniach użyto tego samego
noża. Jesteś czysta jak łza.
Odetchnęła pełną piersią.
- Dzięki Bogu! - szepnęła. I po chwili, znowu niespokojna: - A ty?
- Też.
Pokiwała głową. Wreszcie jest wolna, nie wisi nad nią perspektywa procesu i więzienia. Zamiast radości, czuła zmęczenie.
Jake minął jąz tacą zastawioną jedzeniem, co wyrwało jąz odrętwienia.
- Muszę lecieć. Dzięki, Dan. Pocałował ją w policzek.
- ZadzwoniÄ™ wieczorem, dobrze?
Uśmiechnęła się przez ramię, w drodze do kuchni. To najmilsza pora dnia, pomyślała. I nocy. Bo noce były najgorsze.
Rozdział57
T
-Z- ZÅ‚
onęła w ciemności, mrok otaczał jąze wszystkich stron, znikąd nie padało światło. Nagle pojawiła się cienka wstążka czerwieni. Zbli-
żała się do niej powoli, wiła się, poszerzała, rozwijała, aż dotknęła jej skóry. Pachniała ostro, słono. Teraz narastała, otaczała ją czer-
wienią i ogniem, lepkością...
Odrzuciła kołdrę i gwałtownie usiadła na łóżku. Jej serce waliło jak młot kowalski, na skórze lśnił pot. W mdłym świetle z okna do-
strzegała znajome sprzęty. Jest w domu, bezpieczna.
Z łkaniem oparła czoło o kolana. Azy piekły ją pod powiekami.
- Och, babciu! - szepnęła. - Tak mi przykro.
Wkrótce wstała z wymiętej pościeli, włożyła szlafrok, białe skarpetki i nadal pociągając nosem, zeszła na dół, do kuchni.
Odkąd wróciła do domu, minęły dwa tygodnie. Co dzień było to samo. Pracowała do utraty sił z nadzieją, że wyczerpana zaśnie ka-
miennym snem. I tak było, lecz snu starczało zaledwie na kilka godzin. Co noc, regularnie jak w zegarku, budziła się o trzeciej nad ra-
nem, przerażona tym samym koszmarem: tonęła we krwi.
Co noc parzyła sobie w kuchni kubek herbaty i co noc robiła sobie wyrzuty; gdyby wcześniej wybrała się do Journey's End... gdyby
była bardziej bystra i zorientowała się, że starsze panie nie włączają alarmu... gdyby nadal mieszkała w Journey's End, zamiast zosta-
wiać dwie staruszki własnemu losowi... gdyby... [ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • wyciskamy.pev.pl