[ Pobierz całość w formacie PDF ]
którzy walczyli na dachach, zaczynało się uskarżać na coś, co starzy ludzie nazywali
odmrożeniami. Czuł się lepiej, kiedy się ruszał. Rozmyślania zle na niego wpływały. Z
wyrobionego przez całe życie nawyku skierował się do drzwi, opamiętał się jednak w porę i
podszedł cicho do okna, przez które się tu dostał.
Na parterze domu obok koczowała grupa ghalów. Jeden z nich stał tuż przy oknie, odwrócony
do niego plecami. Byli biali i mieli jasne włosy; czernili je sobie i usztywniali jakąś mazią czy
smołą, ale pochylona, muskularna szyja, którą widział ze swego miejsca Agat, była zupełnie biała.
To dziwne, jak mało miał właściwie okazji, żeby przyjrzeć się swoim wrogom. Strzelało się z
daleka albo zadawało cios i uciekało, albo tak jak przy Morskiej Bramie walczyło w zbyt dużym
ścisku i pośpiechu, żeby przyglądać się przeciwnikom. Zastanawiał się, czy oczy mają żółtawe lub
bursztynowe jak tewarczycy; wydawało mu się jednak, że chyba raczej szare. Nie była to najlepsza
okazja, żeby to sprawdzić. Wyszedł na parapet za oknem, podciągnął się na rękach i opuścił swój
dom via dach.
Drogę, którą zazwyczaj wracał na Rynek, miał odciętą - ghalowie także zaczęli się bawić we
wspinaczkę po dachach. Dość szybko zgubił wszystkich ścigających poza jednym, który uzbrojony
w dmuchawę i strzałki deptał mu niemal po piętach i jednym potężnym susem przesadził
ośmiostopową szczelinę między dwoma domami, która powstrzymała wszystkich pozostałych. Nie
pozostało mu nic innego, jak zeskoczyć z dachu na jakąś uliczkę, pozbierać się natychmiast po
upadku i gnać na złamanie karku do najbliższej barykady.
Wartownik przy barykadzie na ulicy Esmita wypatrujący takich właśnie uciekinierów rzucił mu
sznurową drabinkę.
Agat błyskawicznie zaczął się po niej wspinać. Był już prawie na samej górze, gdy w prawej ręce
utkwiła mu strzałka. Zjechał na piętach po wewnętrznej ścianie barykady, wyrwał strzałkę z dłoni,
wyssał ranę i wypluł krew. Ghalowie nie zatruwali swoich strzałek ani strzał, ale zbierali strzałki
używane przez mieszkańców Landinu, a wśród tych zdarzały się oczywiście zatrute. Była to dość
dobitna demonstracja jednej z przyczyn wprowadzenia kanonicznego Prawa Embarga. Agat
przeżył kilka fatalnych minut w oczekiwaniu na pierwsze objawy chwytających go konwulsji; po
upływie odpowiedniego czasu uznał, że jednak miał szczęście, i dopiero wtedy zaczął odczuwać
samą dość paskudną ranę na ręce. I to na tej, którą strzelał.
Pod złotymi zegarami w Sali Zgromadzenia wydawano obiad. Od świtu nie miał nic w ustach.
Konał z głodu do chwili, kiedy usiadł przy jednym ze stołów z miską gorącego bhanu i kawałkiem
peklowanego mięsa. Wtedy nagle poczuł, że nie jest w stanie niczego przełknąć. Na rozmowy
także nie miał ochoty, ale wszystko było lepsze niż jedzenie, więc wdawał się w pogawędkę z
każdym, kto do niego podszedł, aż dzwon na wieży znów ogłosił alarm przed kolejnym atakiem.
Jak zwykle przypuszczano go kolejno do wszystkich barykad; jak zwykle spełzł na niczym. W
taką pogodę nikt nie był w stanie długo ciągnąć natarcia. W tych lotnych atakach o szarówce dnia
chodziło im raczej o to, żeby przemycić jednego czy dwóch swoich wojowników przez którąś
chwilowo nie strzeżoną barykadę, tak by znalazłszy się na Rynku mogli od wewnątrz otworzyć
masywne, żelazne wrota na tyłach Starego Ratusza. Z zapadnięciem ciemności napastnicy
zniknęli. Aucznicy w górnych oknach Starego Ratusza wstrzymali ostrzał i natychmiast obwieścili,
że ulice są puste. Jak zwykle kilku obrońców zostało rannych lub zabitych: jeden kusznik, trafiony
w swoim oknie strzałą z dołu, jeden chłopiec, który za mocno wychylił się za barykadę, by mieć
lepszą pozycję do strzału, i dostał w brzuch okutą żelazem dzidą - kilka lżejszych obrażeń.
Każdego dnia ginęło lub odnosiło rany kilku następnych i coraz mniej zostawało zdolnych do
walki i pełnienia straży. Coraz mniej z i tak już niewielu...
Z tej akcji Agat powrócił zlany potem i z dreszczami. Większość tych, których ogłoszenie
alarmu zastało przy obiedzie, zasiadła z powrotem do stołów dokończyć posiłku. Agata natomiast
jedzenie interesowało tylko o tyle, że za wszelką cenę chciał uniknąć jego zapachu. Ręka
zaczynała krwawić od nowa za każdym razem, kiedy jej używał, co dało mu wymówkę, żeby zejść
do podziemi pod Starym Ratuszem, do Archiwum, i poprosić nastawiacza kości o jej opatrzenie.
Było to duże, niskie pomieszczenie, w którym w dzień i w nocy utrzymywano stałą temperaturę
i równe przyćmione światło - doskonałe miejsce do przechowywania starych instrumentów, map i
dokumentów i równie dobrze nadające się do opieki nad rannymi. Na pokrytej filcem podłodze
rozłożono prowizoryczne posłania, małe wysepki snu i bólu rozrzucone w ciszy długiej sali. Tak
jak miał nadzieję, ujrzał między nimi podchodzącą do niego żonę. Jej widok, prawdziwy widok,
nie wzbudził w nim tej zaprawionej goryczą czułości, która ogarniała go zawsze, kiedy o niej
myślał; zamiast tego poczuł po prostu ogromną radość.
- Cześć, Rolery - wymamrotał i natychmiast odwrócił się do Seiko i nastawiacza Wattocka z
pytaniem o Huru Pilotsona. Nie wiedział już, co się robi z tak wielką radością, zupełnie nie potrafił
nad nią zapanować.
- Jego rana się powiększa - szepnął mu nad uchem Wattock. Agat drgnął, spojrzał na niego ze
zdumieniem i dopiero wtedy uświadomił sobie, że Wattock mówi o Pilotsonie.
- Powiększa? - powtórzył, nie pojmując, co to znaczy, i podszedł do Pilotsona, żeby uklęknąć
przy jego materacu. Pilotson wpatrywał się w niego z podłogi.
- No jak tam, Huru?
- Popełniłeś fatalny błąd - odparł ranny.
Znali się i przyjaznili od najwcześniejszego dzieciństwa. Agat natychmiast i bezbłędnie
domyślił się, o co Pilotsonowi chodzi - o jego małżeństwo. Ale zupełnie nie wiedział, co
odpowiedzieć.
- Niewiele by zmieniło... - zaczął w końcu i urwał; nie miał zamiaru się usprawiedliwiać.
- Za mało, za mało... - wybełkotał Pilotson i dopiero w tym momencie Agat zdał sobie sprawę,
że jego przyjaciel majaczy.
- Wszystko w porządku, Huru! - powiedział tak autorytatywnie, że Pilotson odetchnął z ulgą i
zamknął oczy, jakby to ogólnikowe zapewnienie zupełnie mu wystarczało. Agat wstał i wrócił do
Wattocka.
- Przewiąż mi to, dobrze? - poprosił. - %7łeby przestało krwawić. No, co z tym Pilotsonem?
Rolery przyniosła płótno i plaster. Wattock kilkoma wprawnymi ruchami obandażował Agatowi
rękę.
- Nie wiem, Alterro - powiedział. - Ghalowie muszą stosować trucizny, z którymi nasze antidota
nie dają sobie rady. Próbowaliśmy już wszystkiego. Pilotson Alterra nie jest jedynym takim
przypadkiem. Rany nie zamykają się, wdaje się opuchlizna. Spójrz na tego chłopca. Dokładnie to
samo.
Chłopiec, szesnasto- czy siedemnastoletni partyzant z drużyny ulicznej, jęczał i miotał się jak w
sennym koszmarze. Przebite włócznią udo nie krwawiło, ale rana wyglądała bardzo dziwnie, była
gorąca w dotyku i na wszystkie strony biegły od niej pod skórą jakieś czerwone pręgi.
- Próbowaliście wszystkich odtrutek? - spytał Agat, odrywając wzrok od udręczonej twarzy
chłopca.
- Wszystkich, Alterro. Powiem ci, że przypomina mi to tamtą ranę, którą ty sam odniosłeś
wczesną Jesienią podczas polowania na kloisy. Pamiętasz? Może oni wyrabiają jakąś truciznę z [ Pobierz całość w formacie PDF ]
zanotowane.pl doc.pisz.pl pdf.pisz.pl wyciskamy.pev.pl
którzy walczyli na dachach, zaczynało się uskarżać na coś, co starzy ludzie nazywali
odmrożeniami. Czuł się lepiej, kiedy się ruszał. Rozmyślania zle na niego wpływały. Z
wyrobionego przez całe życie nawyku skierował się do drzwi, opamiętał się jednak w porę i
podszedł cicho do okna, przez które się tu dostał.
Na parterze domu obok koczowała grupa ghalów. Jeden z nich stał tuż przy oknie, odwrócony
do niego plecami. Byli biali i mieli jasne włosy; czernili je sobie i usztywniali jakąś mazią czy
smołą, ale pochylona, muskularna szyja, którą widział ze swego miejsca Agat, była zupełnie biała.
To dziwne, jak mało miał właściwie okazji, żeby przyjrzeć się swoim wrogom. Strzelało się z
daleka albo zadawało cios i uciekało, albo tak jak przy Morskiej Bramie walczyło w zbyt dużym
ścisku i pośpiechu, żeby przyglądać się przeciwnikom. Zastanawiał się, czy oczy mają żółtawe lub
bursztynowe jak tewarczycy; wydawało mu się jednak, że chyba raczej szare. Nie była to najlepsza
okazja, żeby to sprawdzić. Wyszedł na parapet za oknem, podciągnął się na rękach i opuścił swój
dom via dach.
Drogę, którą zazwyczaj wracał na Rynek, miał odciętą - ghalowie także zaczęli się bawić we
wspinaczkę po dachach. Dość szybko zgubił wszystkich ścigających poza jednym, który uzbrojony
w dmuchawę i strzałki deptał mu niemal po piętach i jednym potężnym susem przesadził
ośmiostopową szczelinę między dwoma domami, która powstrzymała wszystkich pozostałych. Nie
pozostało mu nic innego, jak zeskoczyć z dachu na jakąś uliczkę, pozbierać się natychmiast po
upadku i gnać na złamanie karku do najbliższej barykady.
Wartownik przy barykadzie na ulicy Esmita wypatrujący takich właśnie uciekinierów rzucił mu
sznurową drabinkę.
Agat błyskawicznie zaczął się po niej wspinać. Był już prawie na samej górze, gdy w prawej ręce
utkwiła mu strzałka. Zjechał na piętach po wewnętrznej ścianie barykady, wyrwał strzałkę z dłoni,
wyssał ranę i wypluł krew. Ghalowie nie zatruwali swoich strzałek ani strzał, ale zbierali strzałki
używane przez mieszkańców Landinu, a wśród tych zdarzały się oczywiście zatrute. Była to dość
dobitna demonstracja jednej z przyczyn wprowadzenia kanonicznego Prawa Embarga. Agat
przeżył kilka fatalnych minut w oczekiwaniu na pierwsze objawy chwytających go konwulsji; po
upływie odpowiedniego czasu uznał, że jednak miał szczęście, i dopiero wtedy zaczął odczuwać
samą dość paskudną ranę na ręce. I to na tej, którą strzelał.
Pod złotymi zegarami w Sali Zgromadzenia wydawano obiad. Od świtu nie miał nic w ustach.
Konał z głodu do chwili, kiedy usiadł przy jednym ze stołów z miską gorącego bhanu i kawałkiem
peklowanego mięsa. Wtedy nagle poczuł, że nie jest w stanie niczego przełknąć. Na rozmowy
także nie miał ochoty, ale wszystko było lepsze niż jedzenie, więc wdawał się w pogawędkę z
każdym, kto do niego podszedł, aż dzwon na wieży znów ogłosił alarm przed kolejnym atakiem.
Jak zwykle przypuszczano go kolejno do wszystkich barykad; jak zwykle spełzł na niczym. W
taką pogodę nikt nie był w stanie długo ciągnąć natarcia. W tych lotnych atakach o szarówce dnia
chodziło im raczej o to, żeby przemycić jednego czy dwóch swoich wojowników przez którąś
chwilowo nie strzeżoną barykadę, tak by znalazłszy się na Rynku mogli od wewnątrz otworzyć
masywne, żelazne wrota na tyłach Starego Ratusza. Z zapadnięciem ciemności napastnicy
zniknęli. Aucznicy w górnych oknach Starego Ratusza wstrzymali ostrzał i natychmiast obwieścili,
że ulice są puste. Jak zwykle kilku obrońców zostało rannych lub zabitych: jeden kusznik, trafiony
w swoim oknie strzałą z dołu, jeden chłopiec, który za mocno wychylił się za barykadę, by mieć
lepszą pozycję do strzału, i dostał w brzuch okutą żelazem dzidą - kilka lżejszych obrażeń.
Każdego dnia ginęło lub odnosiło rany kilku następnych i coraz mniej zostawało zdolnych do
walki i pełnienia straży. Coraz mniej z i tak już niewielu...
Z tej akcji Agat powrócił zlany potem i z dreszczami. Większość tych, których ogłoszenie
alarmu zastało przy obiedzie, zasiadła z powrotem do stołów dokończyć posiłku. Agata natomiast
jedzenie interesowało tylko o tyle, że za wszelką cenę chciał uniknąć jego zapachu. Ręka
zaczynała krwawić od nowa za każdym razem, kiedy jej używał, co dało mu wymówkę, żeby zejść
do podziemi pod Starym Ratuszem, do Archiwum, i poprosić nastawiacza kości o jej opatrzenie.
Było to duże, niskie pomieszczenie, w którym w dzień i w nocy utrzymywano stałą temperaturę
i równe przyćmione światło - doskonałe miejsce do przechowywania starych instrumentów, map i
dokumentów i równie dobrze nadające się do opieki nad rannymi. Na pokrytej filcem podłodze
rozłożono prowizoryczne posłania, małe wysepki snu i bólu rozrzucone w ciszy długiej sali. Tak
jak miał nadzieję, ujrzał między nimi podchodzącą do niego żonę. Jej widok, prawdziwy widok,
nie wzbudził w nim tej zaprawionej goryczą czułości, która ogarniała go zawsze, kiedy o niej
myślał; zamiast tego poczuł po prostu ogromną radość.
- Cześć, Rolery - wymamrotał i natychmiast odwrócił się do Seiko i nastawiacza Wattocka z
pytaniem o Huru Pilotsona. Nie wiedział już, co się robi z tak wielką radością, zupełnie nie potrafił
nad nią zapanować.
- Jego rana się powiększa - szepnął mu nad uchem Wattock. Agat drgnął, spojrzał na niego ze
zdumieniem i dopiero wtedy uświadomił sobie, że Wattock mówi o Pilotsonie.
- Powiększa? - powtórzył, nie pojmując, co to znaczy, i podszedł do Pilotsona, żeby uklęknąć
przy jego materacu. Pilotson wpatrywał się w niego z podłogi.
- No jak tam, Huru?
- Popełniłeś fatalny błąd - odparł ranny.
Znali się i przyjaznili od najwcześniejszego dzieciństwa. Agat natychmiast i bezbłędnie
domyślił się, o co Pilotsonowi chodzi - o jego małżeństwo. Ale zupełnie nie wiedział, co
odpowiedzieć.
- Niewiele by zmieniło... - zaczął w końcu i urwał; nie miał zamiaru się usprawiedliwiać.
- Za mało, za mało... - wybełkotał Pilotson i dopiero w tym momencie Agat zdał sobie sprawę,
że jego przyjaciel majaczy.
- Wszystko w porządku, Huru! - powiedział tak autorytatywnie, że Pilotson odetchnął z ulgą i
zamknął oczy, jakby to ogólnikowe zapewnienie zupełnie mu wystarczało. Agat wstał i wrócił do
Wattocka.
- Przewiąż mi to, dobrze? - poprosił. - %7łeby przestało krwawić. No, co z tym Pilotsonem?
Rolery przyniosła płótno i plaster. Wattock kilkoma wprawnymi ruchami obandażował Agatowi
rękę.
- Nie wiem, Alterro - powiedział. - Ghalowie muszą stosować trucizny, z którymi nasze antidota
nie dają sobie rady. Próbowaliśmy już wszystkiego. Pilotson Alterra nie jest jedynym takim
przypadkiem. Rany nie zamykają się, wdaje się opuchlizna. Spójrz na tego chłopca. Dokładnie to
samo.
Chłopiec, szesnasto- czy siedemnastoletni partyzant z drużyny ulicznej, jęczał i miotał się jak w
sennym koszmarze. Przebite włócznią udo nie krwawiło, ale rana wyglądała bardzo dziwnie, była
gorąca w dotyku i na wszystkie strony biegły od niej pod skórą jakieś czerwone pręgi.
- Próbowaliście wszystkich odtrutek? - spytał Agat, odrywając wzrok od udręczonej twarzy
chłopca.
- Wszystkich, Alterro. Powiem ci, że przypomina mi to tamtą ranę, którą ty sam odniosłeś
wczesną Jesienią podczas polowania na kloisy. Pamiętasz? Może oni wyrabiają jakąś truciznę z [ Pobierz całość w formacie PDF ]