[ Pobierz całość w formacie PDF ]
których szczelność urzędowo sprawdzał gruby
Wachmeister w czasie przeciwlotniczego zaciemnienia. Pierwsza \elazna kurtyna
rozdzielająca światy.
Nasza pierwsza w \yciu granica nie do przebycia.
Zaczęliśmy szukać sposobu, podjudzać się wzajemnie, wymyślać niestworzone
preteksty. Odsłonięcie
choćby rąbka nieznanego stało się sprawą nie tylko
marzeń, ale i ambicji. Przychodziliśmy więc co wieczór, ostro\nie przemykaliśmy
kilka razy pod oknami, próbowaliśmy zaglądać, patrząc pod ró\nymi
kątami i z ró\nych punktów. Zupełnie bez skutku.
Rolety przylegały bardzo dokładnie, nie mogło być
mowy o zobaczeniu czegokolwiek.
Z bezsilności postanowiliśmy spenetrować
chocia\ klatkę schodową.
Kamienica Denglera pochodziła sprzed
pierwszej wojny, była zwykłym domem czynszowym,
jakich budowano tysiące, z wygodnymi w miarę
i przytulnymi mieszkaniami dla mniej zamo\nych.
Nie posiadała windy, schodów kuchennych, dzwigu
towarowego. Jej główne i jedyne schody, szerokie,
ile trzeba, to znaczy - aby wnieść kołyskę albo wynieść trumnę, skrzypiały pod
nogami. Deski wyślizgały się i wyokrągliły, łatwo było z nich zlecieć. Teraz
niczego tu nie remontowano, na drzwiach i lamperiach przez dziesięciolecia była
ta sama popielata farba, coraz ciemniejsza od kurzu; nikt te\ nie usunął
śmiesznych kręconych dzwonków, wydających odgłos podobny do dzwonka od roweru,
ani skrzynek
na listy z napisem "Briefe". Pachniało wilgocią, pastą
do podłogi, sma\onym mięsem.
Drzwi Denglerów nie ró\niły się od innych,
poza tym, \e widniała na nich mosię\na wizytówka
z nazwiskiem grawerowanym gotyckimi literami.
Stając na półpiętrze, rozpaczliwie staraliśmy się
zajrzeć przez oszklone okienka nad górą framugi.
Denglerowie nigdy jednak nie zapalali światła
w przedpokoju i widzieliśmy tylko nieprzenikniony
mrok.
Naszą ciekawość rozpalały te\ drzwi do piwnicy. Obite blachą, zaopatrzone w dwa
zamki patentowe. Niestety - nie do sforsowania. Jakiekolwiek
dłu\sze majstrowanie przy nich zaraz zwróciłoby
uwagę, a pomysł Stacha wślizgnięcia się za mieszkańcem idącym po kartofle był
kompletnie nierealny.
Mimo to podkradaliśmy się kilka razy i nasłuchując
z przera\eniem, próbowaliśmy spoconymi rękami
wszystkich kluczy, jakie tylko udało nam się zdobyć.
śaden nie pasował, nie chciał nawet wejść. Zamki
były stare, nietypowe, pewnie poniemieckie.
Strychu nie zdą\yliśmy te\ zbadać. Ludzie nie
bali się jeszcze innych ludzi, a zwłaszcza małolatów
z podstawówki, i niejaka pani Cieniewska, słysząc
skrzypienie schodów i podejrzane szepty na trzecim
piętrze, interweniowała natychmiast: "Czego tu!?
Wynocha, bo pójdę do matki! Na milicję podam,
\e pościel kradniecie!" Poni\eni, zdekonspirowani
- musieliśmy wiać z łomotem i trzaskiem poręczy.
Utwierdzaliśmy siebie wzajemnie, \e nie mo\emy - ot, tak sobie - zapomnieć o
Denglerach jak
o kolejnej podwórkowej modzie, kiedy się sprzykrzy,
jak o ła\eniu po dachach, grze w no\e czy walkach
na niedojrzałe malinówki. śeby utrzymać Stacha
w podnieceniu i nerwowym napięciu, zmyśliłem
następującą historię.
Otó\ mojego ojca odwiedził kolega, nazywany przez niego po cichu Warchlakiem,
kapitan milicji.
Naprawdę przychodził dość często. Palili papierosy
w du\ym pokoju, rozmawiali. Warchlak - tak mówiłem - ni stąd, ni zowąd
przypomniał sobie sprawę
sprzed piętnastu lat. Otó\ pewien kapuś, inwalida
spędzający całe dnie na balkonie i o wszystkim, co
widział, donoszący dzielnicowemu, zaczął nagle
informować o obcych ludziach, którzy wchodzili do
kamienicy Denglera i ju\ jej nie opuszczali, nie pojawiali się pózniej ani razu,
jakby znikali na zawsze.
Dzielnicowy zlekcewa\ył te meldunki, więc kapuś,
uwa\ający się za asa kontrwywiadu w słu\bie ludu
pracującego, postanowił przesyłać raporty na piśmie
prosto do Komendy Wojewódzkiej. Były w nich daty,
godziny, nawet rysopisy. Ludzie mieli przychodzić
o ró\nych porach, niektórzy wcześnie rano, wymięci
jak po długiej podró\y, inni w południe, upewniając
się co do numeru domu, jeszcze inni szybko, ukradkiem, po ciemku. Jakiś
naczelnik uznał, \e mo\e nie
są to rojenia wariata, i postanowił całą rzecz sprawdzić. Przeszukano piwnice,
do mieszkań wysłano tajniaków jako komisję techniczną. Nie stwierdzono
niczego podejrzanego, ale coś tam mówiło się w komendzie o dziwnie nieregularnym
układzie ścian
nośnych, o usytuowaniu, nie wiadomo po co, studzienki kanalizacyjnej w piwnicy,
o śladach nietypowych przyłączeń elektrycznych. Najosobliwsze w tej
sprawie było jednak jej nagłe i tajemnicze zakończenie. Bardzo prędko, jak gdyby
ktoś na górze mocno
się czegoś przestraszył, nadszedł z ministerstwa
niezwykle ostro sformułowany rozkaz, określający [ Pobierz całość w formacie PDF ]
zanotowane.pl doc.pisz.pl pdf.pisz.pl wyciskamy.pev.pl
których szczelność urzędowo sprawdzał gruby
Wachmeister w czasie przeciwlotniczego zaciemnienia. Pierwsza \elazna kurtyna
rozdzielająca światy.
Nasza pierwsza w \yciu granica nie do przebycia.
Zaczęliśmy szukać sposobu, podjudzać się wzajemnie, wymyślać niestworzone
preteksty. Odsłonięcie
choćby rąbka nieznanego stało się sprawą nie tylko
marzeń, ale i ambicji. Przychodziliśmy więc co wieczór, ostro\nie przemykaliśmy
kilka razy pod oknami, próbowaliśmy zaglądać, patrząc pod ró\nymi
kątami i z ró\nych punktów. Zupełnie bez skutku.
Rolety przylegały bardzo dokładnie, nie mogło być
mowy o zobaczeniu czegokolwiek.
Z bezsilności postanowiliśmy spenetrować
chocia\ klatkę schodową.
Kamienica Denglera pochodziła sprzed
pierwszej wojny, była zwykłym domem czynszowym,
jakich budowano tysiące, z wygodnymi w miarę
i przytulnymi mieszkaniami dla mniej zamo\nych.
Nie posiadała windy, schodów kuchennych, dzwigu
towarowego. Jej główne i jedyne schody, szerokie,
ile trzeba, to znaczy - aby wnieść kołyskę albo wynieść trumnę, skrzypiały pod
nogami. Deski wyślizgały się i wyokrągliły, łatwo było z nich zlecieć. Teraz
niczego tu nie remontowano, na drzwiach i lamperiach przez dziesięciolecia była
ta sama popielata farba, coraz ciemniejsza od kurzu; nikt te\ nie usunął
śmiesznych kręconych dzwonków, wydających odgłos podobny do dzwonka od roweru,
ani skrzynek
na listy z napisem "Briefe". Pachniało wilgocią, pastą
do podłogi, sma\onym mięsem.
Drzwi Denglerów nie ró\niły się od innych,
poza tym, \e widniała na nich mosię\na wizytówka
z nazwiskiem grawerowanym gotyckimi literami.
Stając na półpiętrze, rozpaczliwie staraliśmy się
zajrzeć przez oszklone okienka nad górą framugi.
Denglerowie nigdy jednak nie zapalali światła
w przedpokoju i widzieliśmy tylko nieprzenikniony
mrok.
Naszą ciekawość rozpalały te\ drzwi do piwnicy. Obite blachą, zaopatrzone w dwa
zamki patentowe. Niestety - nie do sforsowania. Jakiekolwiek
dłu\sze majstrowanie przy nich zaraz zwróciłoby
uwagę, a pomysł Stacha wślizgnięcia się za mieszkańcem idącym po kartofle był
kompletnie nierealny.
Mimo to podkradaliśmy się kilka razy i nasłuchując
z przera\eniem, próbowaliśmy spoconymi rękami
wszystkich kluczy, jakie tylko udało nam się zdobyć.
śaden nie pasował, nie chciał nawet wejść. Zamki
były stare, nietypowe, pewnie poniemieckie.
Strychu nie zdą\yliśmy te\ zbadać. Ludzie nie
bali się jeszcze innych ludzi, a zwłaszcza małolatów
z podstawówki, i niejaka pani Cieniewska, słysząc
skrzypienie schodów i podejrzane szepty na trzecim
piętrze, interweniowała natychmiast: "Czego tu!?
Wynocha, bo pójdę do matki! Na milicję podam,
\e pościel kradniecie!" Poni\eni, zdekonspirowani
- musieliśmy wiać z łomotem i trzaskiem poręczy.
Utwierdzaliśmy siebie wzajemnie, \e nie mo\emy - ot, tak sobie - zapomnieć o
Denglerach jak
o kolejnej podwórkowej modzie, kiedy się sprzykrzy,
jak o ła\eniu po dachach, grze w no\e czy walkach
na niedojrzałe malinówki. śeby utrzymać Stacha
w podnieceniu i nerwowym napięciu, zmyśliłem
następującą historię.
Otó\ mojego ojca odwiedził kolega, nazywany przez niego po cichu Warchlakiem,
kapitan milicji.
Naprawdę przychodził dość często. Palili papierosy
w du\ym pokoju, rozmawiali. Warchlak - tak mówiłem - ni stąd, ni zowąd
przypomniał sobie sprawę
sprzed piętnastu lat. Otó\ pewien kapuś, inwalida
spędzający całe dnie na balkonie i o wszystkim, co
widział, donoszący dzielnicowemu, zaczął nagle
informować o obcych ludziach, którzy wchodzili do
kamienicy Denglera i ju\ jej nie opuszczali, nie pojawiali się pózniej ani razu,
jakby znikali na zawsze.
Dzielnicowy zlekcewa\ył te meldunki, więc kapuś,
uwa\ający się za asa kontrwywiadu w słu\bie ludu
pracującego, postanowił przesyłać raporty na piśmie
prosto do Komendy Wojewódzkiej. Były w nich daty,
godziny, nawet rysopisy. Ludzie mieli przychodzić
o ró\nych porach, niektórzy wcześnie rano, wymięci
jak po długiej podró\y, inni w południe, upewniając
się co do numeru domu, jeszcze inni szybko, ukradkiem, po ciemku. Jakiś
naczelnik uznał, \e mo\e nie
są to rojenia wariata, i postanowił całą rzecz sprawdzić. Przeszukano piwnice,
do mieszkań wysłano tajniaków jako komisję techniczną. Nie stwierdzono
niczego podejrzanego, ale coś tam mówiło się w komendzie o dziwnie nieregularnym
układzie ścian
nośnych, o usytuowaniu, nie wiadomo po co, studzienki kanalizacyjnej w piwnicy,
o śladach nietypowych przyłączeń elektrycznych. Najosobliwsze w tej
sprawie było jednak jej nagłe i tajemnicze zakończenie. Bardzo prędko, jak gdyby
ktoś na górze mocno
się czegoś przestraszył, nadszedł z ministerstwa
niezwykle ostro sformułowany rozkaz, określający [ Pobierz całość w formacie PDF ]