[ Pobierz całość w formacie PDF ]
była do twarzy nieboszczyka. Przykre i dziwne wrażenie, jakie uczyniły na
chłopcach ostatnie jego słowa rozproszył dopiero świst lokomotywy.
Chory towarzysz widocznie jechał dalej, bo nie poruszył się i nie otworzył
oczu, wysiedli więc bez pożegnania. Na stacji czekały już konie z Zawady. Ale
pokazało się, że stary furman pana Mariana przyjechał z całym rejestrem
sprawunków, a przy tym musiał pilnować furmanek, które przywiozły drze-
wo do fabryki giętych mebli. Z tego powodu oznajmił paniczom, żeby pocze-
kali z godzinkę, ze dwie albo żeby, jak to już nieraz robili, sami powiezli się
do Zawady, on zaś po załatwieniu sprawunków wróci z furami po drzewie.
Paniczom wcale nie śpieszyło się do Zawady, ale po całonocnym kołataniu
się w wagonie jeszcze mniej chciało im się czekać bez końca w nędznym
miasteczku, oznajmili więc, że wolą jechać sami. Jakoż w kwadrans pózniej,
napiwszy się herbaty, ruszyli w drogę.
Koło stacji i fabryki było trochę ruchu, ale samo miasteczko, leżące o
wiorstę od stacji, nie rozbudziło się jeszcze całkiem, gdyż godzina była wcze-
sna. Na rynku przejechali koło kilku fur chłopskich, zaprzężonych w chude
konie z torbami uwiązanymi u głów; pod ścianami domostw przesuwały się
tu i ówdzie pojedyncze postacie, gdzieniegdzie otwierano dopiero skrzypiące
drzwi domów i okiennice sklepów. W senną szarość dnia i wilgotne powietrze
wpadał głos sygnaturki uporczywy, ale jakby zmartwiony nędzą lichych
domów i marnością tego życia, do którego budził ociężałą mieścinę.
W ulicy, na którą wjechali z rynku młodzi Nowiccy, pustka była jeszcze
większa i psy poszczekiwały jak na wsi. Minęli ją wkrótce i znalezli się na
gościńcu wiodącym do Zawady. Znieg leżał duży na polach i na drodze, po-
nieważ jednak była odwilż, więc zmiękł i płozy sań sunęły się bez szelestu.
Dzień uczynił się już zupełny, ale mglisty. Z bliska można było widzieć do-
brze drzewa przydrożne, natomiast dal majaczyła jakby przesłonięta muśli-
nem. Miejscami gęstsze tumany wstawały na rozległych, białych polach i
wlokły się ku drodze, długie, leniwe, popychane nie wiedzieć jaką siłą, gdyż
nie było żadnego wiatru. Chwilami zakrywały całkiem okolicę, to znów rzedły
odsłaniając bliższe zadmy śnieżne, zasnute krzaki i polne grusze, śpiące na
dalekich miedzach pod okiścią. Kiedy niekiedy rozlegało się w górze stłumio-
ne, smutne krakanie wron lecących stadami od lasu ku miasteczku.
Smutek był jednak nie tylko w tych głosach, ale wszędy w posępnym
świetle dnia, w śnieżnych, milczących rozłogach, we mgle i w duszach chłop-
ców. Wydało im się, że z wrzącego życiem, walką i upojonego nadzieją zwy-
cięstwa otoczenia wysłano ich w jakąś bezkresną krainę odrętwienia i śmier-
ci, która zniemrawi ich, ubezwładni, zmorzy i uśpi. Ale właśnie dlatego ów
przenikliwy smutek zmienił się w taki sam gorzki wewnętrzny protest, z ja-
kim wyjeżdżali z Warszawy, a następnie w taki sam ostry bunt przeciw tym
warunkom, w jakich musieli żyć i przeciw tej konieczności, która ciągnęła
91
ich jak na powrozie tam, dokąd nie chcieli iść. Opanowała ich silniej niż kie-
dykolwiek myśl, która stale tkwiła w ich głowach, że jeśli to wszystko, co się
nazywa dzisiejszym życiem ludzkości i jego światłem przewodnim, nie da się
przewrócić i zdeptać, to lepiej niech przepadnie samo życie. Poza tym zada-
niem istniały w ich pojęciu tylko rzeczy marne lub zmurszałe, równoznaczne
z pleśnią i zgnilizną. Po bezsennie spędzonej nocy wpadli ze zmęczenia jakby
w gorączkę, która potęgowała tę wewnętrzną rozterkę. Próbowali o tym roz-
mawiać, ale im nie szło. Felicjan bowiem powoził z kozła i musiał uważać na
drogę. Nie przeszkadzało mu to jednak szarpać się wewnętrznie i protesto-
wać przeciw wszelkim wiązadłom, które tak unieruchamiają duszę ludzką u
pewnych brzegów, jak łańcuch kotwicy unieruchomia lotną łódz w przystani.
Było zaś to targanie się tym cięższe, że od tych pól zimowych, od tej mgli-
stej przestrzeni, od tej białej pustki, od grusz śpiących na miedzach i od tego
okolnego smutku coś szło i wołało na obu chłopców jakby po imieniu, coś
ogarniało ich jak swoich, coś wchłaniało ich w siebie. Gabriel, który był
wrażliwszy od Felicjana, odczuwał to mistyczne jakieś prawo przynależności
silniej, a nie zdając sobie z niego jasno sprawy walczył z nim jednak uparcie
i męczył się tym więcej oporem. Wreszcie wyczerpał się. Myśli i wrażenia po-
częły mu bezładnie napływać do głowy, drgać, zbiegać i rozbiegać się, mie-
szać i przeskakiwać się nawzajem. W uszach huczał mu turkot kół wagonu,
oddech lokomotywy, szwargot podróżnych %7łydów, a w te głosy wplatała się
rozmowa ze starym suchotnikiem. Słyszał teraz wyraznie jego kaszel i jego
opowiadanie. Oto wjeżdżają właśnie w ów zawadzki borek, niegdyś zadymio-
ny od wystrzałów, pełen nawoływań się, krzyków i jęku. A teraz jak tu cicho i
mglisto! Zdawałoby się, że tu nikt nigdy nie krzyczał, prócz wron i pastu-
chów i nikt by się nie domyślił, że tu leżą powstańcy.
A jednak ten dziwny suchotnik mówił, że to były szlachetniejsze czasy, że
ludzie wiedzieli, za co giną. A dziś co? czy to niby nie wiedzą, czy dusza
ludzka nie rozokoliła się dziesięć razy szerzej? Tamto była przecie wojna o
jakąś jedną dość ciasną sprawę, a teraz chodzi o cały świat i o wolność tak
rozlewną i bezbrzeżną jak morze. Ej! stare dzieje niech śpią, a stare idee
niech się nie włóczą jak zmory po świecie. Trzeba z żywymi naprzód iść, po
życie sięgać nowe... Dziwny wszelako ten zakaszlany pan ze swymi pyta-
niami: Czy wy się nie boicie tych, co tam leżą pod chojarami? Jakie głup-
stwo! Są czasem wrażenia niewytłumaczone i męczące. Od niczego się łatwo
nie odchodzi, a gdy się coś przyrośniętego odcina, to zawsze boli, zwłaszcza
gdy i ktoś drugi na tym cierpi. Każdy miewa też chwili jakiegoś niepokoju
i... dobrze, że się ten borek już kończy, bo takie wspomnienia, jakie się z nim
łączą, to także swego rodzaju zmora.
Tu nagle ocknął się, albowiem sanki stanęły.
Feliś, czemuś stanął? zapytał.
Ale głos jego zabrzmiał we mgle jakoś dziwnie, jakby mówił ktoś obcy i z
daleka.
A brat zwrócił ku niemu twarz i odrzekł równie nieswoim, zająkliwym gło-
sem:
Nie wiem... konie sta... nęły...
Nastała chwila ciszy, tylko konie zaczęły przysiadać na zadach i chrapać
głośno.
92
Byli już u samego wylotu zawadzkiego borku i w pierwszej chwili nie uj-
rzeli nic, co by dać mogło powód do niepokoju, a tym bardziej do strachu, ą
jednak w mgnieniu oka włosy zjeżyły się im pod czapkami, zęby poczęły
szczękać, a zrenice rozszerzyły się z trwogi.
Jakieś niepojęte przerażenie napełniło las, powietrze i mgłę, której biała-
wy, wydłużony obłok przesuwał się w poprzek drogi, wzdłuż sosen.
Nastała chwila zakrzepłej, trupiej ciszy. [ Pobierz całość w formacie PDF ]
zanotowane.pl doc.pisz.pl pdf.pisz.pl wyciskamy.pev.pl
była do twarzy nieboszczyka. Przykre i dziwne wrażenie, jakie uczyniły na
chłopcach ostatnie jego słowa rozproszył dopiero świst lokomotywy.
Chory towarzysz widocznie jechał dalej, bo nie poruszył się i nie otworzył
oczu, wysiedli więc bez pożegnania. Na stacji czekały już konie z Zawady. Ale
pokazało się, że stary furman pana Mariana przyjechał z całym rejestrem
sprawunków, a przy tym musiał pilnować furmanek, które przywiozły drze-
wo do fabryki giętych mebli. Z tego powodu oznajmił paniczom, żeby pocze-
kali z godzinkę, ze dwie albo żeby, jak to już nieraz robili, sami powiezli się
do Zawady, on zaś po załatwieniu sprawunków wróci z furami po drzewie.
Paniczom wcale nie śpieszyło się do Zawady, ale po całonocnym kołataniu
się w wagonie jeszcze mniej chciało im się czekać bez końca w nędznym
miasteczku, oznajmili więc, że wolą jechać sami. Jakoż w kwadrans pózniej,
napiwszy się herbaty, ruszyli w drogę.
Koło stacji i fabryki było trochę ruchu, ale samo miasteczko, leżące o
wiorstę od stacji, nie rozbudziło się jeszcze całkiem, gdyż godzina była wcze-
sna. Na rynku przejechali koło kilku fur chłopskich, zaprzężonych w chude
konie z torbami uwiązanymi u głów; pod ścianami domostw przesuwały się
tu i ówdzie pojedyncze postacie, gdzieniegdzie otwierano dopiero skrzypiące
drzwi domów i okiennice sklepów. W senną szarość dnia i wilgotne powietrze
wpadał głos sygnaturki uporczywy, ale jakby zmartwiony nędzą lichych
domów i marnością tego życia, do którego budził ociężałą mieścinę.
W ulicy, na którą wjechali z rynku młodzi Nowiccy, pustka była jeszcze
większa i psy poszczekiwały jak na wsi. Minęli ją wkrótce i znalezli się na
gościńcu wiodącym do Zawady. Znieg leżał duży na polach i na drodze, po-
nieważ jednak była odwilż, więc zmiękł i płozy sań sunęły się bez szelestu.
Dzień uczynił się już zupełny, ale mglisty. Z bliska można było widzieć do-
brze drzewa przydrożne, natomiast dal majaczyła jakby przesłonięta muśli-
nem. Miejscami gęstsze tumany wstawały na rozległych, białych polach i
wlokły się ku drodze, długie, leniwe, popychane nie wiedzieć jaką siłą, gdyż
nie było żadnego wiatru. Chwilami zakrywały całkiem okolicę, to znów rzedły
odsłaniając bliższe zadmy śnieżne, zasnute krzaki i polne grusze, śpiące na
dalekich miedzach pod okiścią. Kiedy niekiedy rozlegało się w górze stłumio-
ne, smutne krakanie wron lecących stadami od lasu ku miasteczku.
Smutek był jednak nie tylko w tych głosach, ale wszędy w posępnym
świetle dnia, w śnieżnych, milczących rozłogach, we mgle i w duszach chłop-
ców. Wydało im się, że z wrzącego życiem, walką i upojonego nadzieją zwy-
cięstwa otoczenia wysłano ich w jakąś bezkresną krainę odrętwienia i śmier-
ci, która zniemrawi ich, ubezwładni, zmorzy i uśpi. Ale właśnie dlatego ów
przenikliwy smutek zmienił się w taki sam gorzki wewnętrzny protest, z ja-
kim wyjeżdżali z Warszawy, a następnie w taki sam ostry bunt przeciw tym
warunkom, w jakich musieli żyć i przeciw tej konieczności, która ciągnęła
91
ich jak na powrozie tam, dokąd nie chcieli iść. Opanowała ich silniej niż kie-
dykolwiek myśl, która stale tkwiła w ich głowach, że jeśli to wszystko, co się
nazywa dzisiejszym życiem ludzkości i jego światłem przewodnim, nie da się
przewrócić i zdeptać, to lepiej niech przepadnie samo życie. Poza tym zada-
niem istniały w ich pojęciu tylko rzeczy marne lub zmurszałe, równoznaczne
z pleśnią i zgnilizną. Po bezsennie spędzonej nocy wpadli ze zmęczenia jakby
w gorączkę, która potęgowała tę wewnętrzną rozterkę. Próbowali o tym roz-
mawiać, ale im nie szło. Felicjan bowiem powoził z kozła i musiał uważać na
drogę. Nie przeszkadzało mu to jednak szarpać się wewnętrznie i protesto-
wać przeciw wszelkim wiązadłom, które tak unieruchamiają duszę ludzką u
pewnych brzegów, jak łańcuch kotwicy unieruchomia lotną łódz w przystani.
Było zaś to targanie się tym cięższe, że od tych pól zimowych, od tej mgli-
stej przestrzeni, od tej białej pustki, od grusz śpiących na miedzach i od tego
okolnego smutku coś szło i wołało na obu chłopców jakby po imieniu, coś
ogarniało ich jak swoich, coś wchłaniało ich w siebie. Gabriel, który był
wrażliwszy od Felicjana, odczuwał to mistyczne jakieś prawo przynależności
silniej, a nie zdając sobie z niego jasno sprawy walczył z nim jednak uparcie
i męczył się tym więcej oporem. Wreszcie wyczerpał się. Myśli i wrażenia po-
częły mu bezładnie napływać do głowy, drgać, zbiegać i rozbiegać się, mie-
szać i przeskakiwać się nawzajem. W uszach huczał mu turkot kół wagonu,
oddech lokomotywy, szwargot podróżnych %7łydów, a w te głosy wplatała się
rozmowa ze starym suchotnikiem. Słyszał teraz wyraznie jego kaszel i jego
opowiadanie. Oto wjeżdżają właśnie w ów zawadzki borek, niegdyś zadymio-
ny od wystrzałów, pełen nawoływań się, krzyków i jęku. A teraz jak tu cicho i
mglisto! Zdawałoby się, że tu nikt nigdy nie krzyczał, prócz wron i pastu-
chów i nikt by się nie domyślił, że tu leżą powstańcy.
A jednak ten dziwny suchotnik mówił, że to były szlachetniejsze czasy, że
ludzie wiedzieli, za co giną. A dziś co? czy to niby nie wiedzą, czy dusza
ludzka nie rozokoliła się dziesięć razy szerzej? Tamto była przecie wojna o
jakąś jedną dość ciasną sprawę, a teraz chodzi o cały świat i o wolność tak
rozlewną i bezbrzeżną jak morze. Ej! stare dzieje niech śpią, a stare idee
niech się nie włóczą jak zmory po świecie. Trzeba z żywymi naprzód iść, po
życie sięgać nowe... Dziwny wszelako ten zakaszlany pan ze swymi pyta-
niami: Czy wy się nie boicie tych, co tam leżą pod chojarami? Jakie głup-
stwo! Są czasem wrażenia niewytłumaczone i męczące. Od niczego się łatwo
nie odchodzi, a gdy się coś przyrośniętego odcina, to zawsze boli, zwłaszcza
gdy i ktoś drugi na tym cierpi. Każdy miewa też chwili jakiegoś niepokoju
i... dobrze, że się ten borek już kończy, bo takie wspomnienia, jakie się z nim
łączą, to także swego rodzaju zmora.
Tu nagle ocknął się, albowiem sanki stanęły.
Feliś, czemuś stanął? zapytał.
Ale głos jego zabrzmiał we mgle jakoś dziwnie, jakby mówił ktoś obcy i z
daleka.
A brat zwrócił ku niemu twarz i odrzekł równie nieswoim, zająkliwym gło-
sem:
Nie wiem... konie sta... nęły...
Nastała chwila ciszy, tylko konie zaczęły przysiadać na zadach i chrapać
głośno.
92
Byli już u samego wylotu zawadzkiego borku i w pierwszej chwili nie uj-
rzeli nic, co by dać mogło powód do niepokoju, a tym bardziej do strachu, ą
jednak w mgnieniu oka włosy zjeżyły się im pod czapkami, zęby poczęły
szczękać, a zrenice rozszerzyły się z trwogi.
Jakieś niepojęte przerażenie napełniło las, powietrze i mgłę, której biała-
wy, wydłużony obłok przesuwał się w poprzek drogi, wzdłuż sosen.
Nastała chwila zakrzepłej, trupiej ciszy. [ Pobierz całość w formacie PDF ]