[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Z biegiem lat zrozumieliśmy, że warunki na zewnątrz długo jeszcze nie pozwolą na
normalne życie. Musieliśmy pogodzić się z myślą, że nasze życie dalej będzie toczyć się pod
ziemią. My - weterani ekipy, która zbudowała Arkę i służyła Mecenasowi, postanowiliśmy
utworzyć radę, którą nazwaliśmy radą Ministrów. Na nas spadł okrutny obowiązek
okresowego wyznaczania, spośród mieszkańców Arki tych, którzy musieli odejść, aby
większość mogła przetrwać. Mieliśmy także dopilnować, aby znalezli się za bramą szybu
wentylacyjnego. Dobrowolnie zgodziliśmy się ograniczyć naszą ludność do dwudziestu
czterech osób, pozwalając tym samym naszemu dawnemu pracodawcy na utrzymanie
siedemdziesięciu sześciu ludzi, którzy wypełniali obowiązki służby.
Kiedy nasze żony rodziły, nasza liczebność przekraczała przez jakiś czas, dwadzieścia
cztery osoby. Kiedy komuś ze służby rodziło się dziecko, działo się tak samo. Co siedem dni
my - Ministrowie zbieraliśmy się na posiedzenie. Do Rady Ministrów należał wybór.
Modliliśmy się przed przystąpieniem do głosowania, aby nasze grzechy zostały nam
odpuszczone. Modliliśmy się także o to, aby Bóg kierował nami w chwili wyboru. W zasadzie,
kierowaliśmy się jedynym kryterium. Podział ilościowy na członków Rady, czyli osób, które
łączyły więzy krwi z dawną brygadą, a służbą był już przesądzony. Chodziło teraz o to, aby
nie naruszyć równowagi Arki jako wielkiej manufaktury. Ogrodników odrzucaliśmy z góry.
Byli niezbędni, więc ich życie było dla nas cenne. Zwykle wybór padał na krawca albo
szwaczkę. Do ich obowiązków należało tylko krojenie tkaniny bawełnianej, której mieliśmy
pod dostatkiem i szycie odzieży. Trzeba przyznać, że byli w tym dobrzy. Szyli także kapcie (nie
mieliśmy skóry na buty). Nasz dzień powszedni w Arce nie różnił się zasadniczo od życia,
jakie prowadziliśmy przed katastrofą nuklearną, z jednym wyjątkiem - czas dla nas
wyznaczały narodziny. Narodziny dziecka zawsze oznaczały dla kogoś śmierć. Nikt nie był
pewien jutra. Nie można już było wybierać tylko ludzi starych i niedołężnych. Czasem
wysyłaliśmy na śmierć nastolatków.
Ten ostatni rozdział napisałem na łożu śmierci. Zmierć mnie nie przeraża, przeciwnie,
myśl, że wkrótce odejdę przynosi mi ukojenie. Sądzę, że ci z Ministrów, którzy odeszli przede
mną, musieli czuć coś podobnego. Moja śmierć wybawi kogoś, kto już został wciągnięty na
czarną listę. Niedługo już - czuję to - w Arce pozostanie dziwięćdziesiąt dziewięć osób, to
znaczy, że gdy nowe dziecko przyjdzie na świat, śmierć nie zaćmi radości, i niechaj Bóg mi
wybaczy i wybaczy pozostałym to, co z konieczności zmuszeni byliśmy uczynić. Natalia
zamknęła pamiętnik. John spojrzał na syna i zapytał:
- Czy Ministrowie naprawdę nie wiedzą co zawiera pamiętnik?
- Podejrzewam, że najstarszy z nich zna prawdę. On ma kluczyk. To symbol jego
urzędu, chociaż powiedział mi, że nigdy nie złamał przysięgi.
- Kłamie - powiedziała Natalia. - Jeśli ten pamiętnik naprawdę był zamknięty przez
pięćset lat na klucz i dopiero John otworzył go używając ostrza noża, jak wytłumaczyć te rysy
i zadrapania dookoła dziurki od klucza?
Rourke spojrzał badawczo na zamek. Michael szepnął:
- A więc stary Minister czytał ten pamiętnik. John zamknął oczy i zastanawiał się na
głos:
- Stary Minister, z którym rozmawiał Michael, z pewnością, za bardzo czcił drugą
świętą księgę, by móc ją zniszczyć. Dowiedział się od mojego syna o katastrofie samolotu i
spadochronie. Dowiedział się także o nas i o Schronie. Mam przeczucie, iż cały czas myślał,
że jest kustoszem wiekowej tradycji, której morderstwo było nieodłącznym elementem.
Załóżmy, że dowiedział się o swojej misji z przekazu ustnego. Co myślał i co czuł, jeśli pod
wpływem ostatnich wydarzeń przeczytał drugą świętą księgę i odkrył, iż nie jest ona niczym
innym jak pamiętnikiem mordercy? Dowiedział się nagle, że przez całe życie zabijał
niewinnych ludzi. Jak się zachował, wiedząc, że nie jest jedynym człowiekiem na Ziemi?
- Ja na jego miejscu... - Rourke nie dał Michaelowi dokończyć zdania.
- Jedyne miejsce, gdzie mógł schować się razem z resztą, to piwnice. Tylko tam mogli
pomieścić się wszyscy lokatorzy Arki, jeżeli nie było ich w hali sportowej. Obawiam się, że
już wiem co zobaczymy, kiedy sforsujemy wejście.
Natalia podeszła do Johna i położyła mu rękę na ramieniu. Rourke wziął detoniki ze
stołu i wstał.
ROZDZIAA LIII
Paul Rubenstein stał przy wlocie szybu wentylacyjnego. Przyłożył ucho do metalowej
bramy i nasłuchiwał dłuższą chwilę. Z tunelu nie dochodziły żadne odgłosy. Wyprostował się,
dzieląc uwagę między tym, co mówiła do niego Madison, a ciszą, jaka panowała na zewnątrz.
- Kobieta, która z wami przyjechała nie jest matką Michaela. Jest na to bez wątpienia
za młoda. Ojciec Michaela także, wygląda jakby nie był od niego o wiele starszy. Jak to jest
możliwe? - spytała zdziwiona. Paul spojrzał na dziewczynę i uśmiechnął się.
- To długa histora - powiedział. - Matka Michaela została w Schronie. Natalia jest
przyjaciółką Johna.
- Czy wy czegoś przede mną nie ukrywacie? Widziałam, jak John i Natalia patrzą na
siebie. Patrzą tak samo, jak ja patrzę na Michaela i on na mnie.
Rubenstein wzruszył ramionami.
- Przekonasz się, że mówię prawdę. Rozumiem o co ci chodzi. Michael zapewne
opowiadał ci o swojej siostrze. Ona także została w Schronie. Na pewno ją polubisz. Kiedy
wyjeżdżałem, Annie patrzyła na mnie właśnie w ten sposób. - Paul uśmiechnął się na myśl o
Annie. - Wiem, że to wszystko może wydać ci się dziwne.
- Myślę, że jesteś dobrym człowiekiem. Dlaczego Annie patrzyła na ciebie w ten
sposób?
Paul Rubenstein wpatrywał się przez chwilę w jej twarz i odparł:
- Sam nie wiem. Za długo ostatnio spałem.
Wiedział, że Madison nie zrozumie dowcipu i starał się ukryć swoje zakłopotanie. Był
do tego stopnia onieśmielony bezpośredniością dziewczyny, że zapragnął nawet, aby pojawili
się kanibale. Usiłował zmienić temat.
- Gdzie się podziali wszyscy lokatorzy Arki? - zapytał. [ Pobierz całość w formacie PDF ]
zanotowane.pl doc.pisz.pl pdf.pisz.pl wyciskamy.pev.pl
Z biegiem lat zrozumieliśmy, że warunki na zewnątrz długo jeszcze nie pozwolą na
normalne życie. Musieliśmy pogodzić się z myślą, że nasze życie dalej będzie toczyć się pod
ziemią. My - weterani ekipy, która zbudowała Arkę i służyła Mecenasowi, postanowiliśmy
utworzyć radę, którą nazwaliśmy radą Ministrów. Na nas spadł okrutny obowiązek
okresowego wyznaczania, spośród mieszkańców Arki tych, którzy musieli odejść, aby
większość mogła przetrwać. Mieliśmy także dopilnować, aby znalezli się za bramą szybu
wentylacyjnego. Dobrowolnie zgodziliśmy się ograniczyć naszą ludność do dwudziestu
czterech osób, pozwalając tym samym naszemu dawnemu pracodawcy na utrzymanie
siedemdziesięciu sześciu ludzi, którzy wypełniali obowiązki służby.
Kiedy nasze żony rodziły, nasza liczebność przekraczała przez jakiś czas, dwadzieścia
cztery osoby. Kiedy komuś ze służby rodziło się dziecko, działo się tak samo. Co siedem dni
my - Ministrowie zbieraliśmy się na posiedzenie. Do Rady Ministrów należał wybór.
Modliliśmy się przed przystąpieniem do głosowania, aby nasze grzechy zostały nam
odpuszczone. Modliliśmy się także o to, aby Bóg kierował nami w chwili wyboru. W zasadzie,
kierowaliśmy się jedynym kryterium. Podział ilościowy na członków Rady, czyli osób, które
łączyły więzy krwi z dawną brygadą, a służbą był już przesądzony. Chodziło teraz o to, aby
nie naruszyć równowagi Arki jako wielkiej manufaktury. Ogrodników odrzucaliśmy z góry.
Byli niezbędni, więc ich życie było dla nas cenne. Zwykle wybór padał na krawca albo
szwaczkę. Do ich obowiązków należało tylko krojenie tkaniny bawełnianej, której mieliśmy
pod dostatkiem i szycie odzieży. Trzeba przyznać, że byli w tym dobrzy. Szyli także kapcie (nie
mieliśmy skóry na buty). Nasz dzień powszedni w Arce nie różnił się zasadniczo od życia,
jakie prowadziliśmy przed katastrofą nuklearną, z jednym wyjątkiem - czas dla nas
wyznaczały narodziny. Narodziny dziecka zawsze oznaczały dla kogoś śmierć. Nikt nie był
pewien jutra. Nie można już było wybierać tylko ludzi starych i niedołężnych. Czasem
wysyłaliśmy na śmierć nastolatków.
Ten ostatni rozdział napisałem na łożu śmierci. Zmierć mnie nie przeraża, przeciwnie,
myśl, że wkrótce odejdę przynosi mi ukojenie. Sądzę, że ci z Ministrów, którzy odeszli przede
mną, musieli czuć coś podobnego. Moja śmierć wybawi kogoś, kto już został wciągnięty na
czarną listę. Niedługo już - czuję to - w Arce pozostanie dziwięćdziesiąt dziewięć osób, to
znaczy, że gdy nowe dziecko przyjdzie na świat, śmierć nie zaćmi radości, i niechaj Bóg mi
wybaczy i wybaczy pozostałym to, co z konieczności zmuszeni byliśmy uczynić. Natalia
zamknęła pamiętnik. John spojrzał na syna i zapytał:
- Czy Ministrowie naprawdę nie wiedzą co zawiera pamiętnik?
- Podejrzewam, że najstarszy z nich zna prawdę. On ma kluczyk. To symbol jego
urzędu, chociaż powiedział mi, że nigdy nie złamał przysięgi.
- Kłamie - powiedziała Natalia. - Jeśli ten pamiętnik naprawdę był zamknięty przez
pięćset lat na klucz i dopiero John otworzył go używając ostrza noża, jak wytłumaczyć te rysy
i zadrapania dookoła dziurki od klucza?
Rourke spojrzał badawczo na zamek. Michael szepnął:
- A więc stary Minister czytał ten pamiętnik. John zamknął oczy i zastanawiał się na
głos:
- Stary Minister, z którym rozmawiał Michael, z pewnością, za bardzo czcił drugą
świętą księgę, by móc ją zniszczyć. Dowiedział się od mojego syna o katastrofie samolotu i
spadochronie. Dowiedział się także o nas i o Schronie. Mam przeczucie, iż cały czas myślał,
że jest kustoszem wiekowej tradycji, której morderstwo było nieodłącznym elementem.
Załóżmy, że dowiedział się o swojej misji z przekazu ustnego. Co myślał i co czuł, jeśli pod
wpływem ostatnich wydarzeń przeczytał drugą świętą księgę i odkrył, iż nie jest ona niczym
innym jak pamiętnikiem mordercy? Dowiedział się nagle, że przez całe życie zabijał
niewinnych ludzi. Jak się zachował, wiedząc, że nie jest jedynym człowiekiem na Ziemi?
- Ja na jego miejscu... - Rourke nie dał Michaelowi dokończyć zdania.
- Jedyne miejsce, gdzie mógł schować się razem z resztą, to piwnice. Tylko tam mogli
pomieścić się wszyscy lokatorzy Arki, jeżeli nie było ich w hali sportowej. Obawiam się, że
już wiem co zobaczymy, kiedy sforsujemy wejście.
Natalia podeszła do Johna i położyła mu rękę na ramieniu. Rourke wziął detoniki ze
stołu i wstał.
ROZDZIAA LIII
Paul Rubenstein stał przy wlocie szybu wentylacyjnego. Przyłożył ucho do metalowej
bramy i nasłuchiwał dłuższą chwilę. Z tunelu nie dochodziły żadne odgłosy. Wyprostował się,
dzieląc uwagę między tym, co mówiła do niego Madison, a ciszą, jaka panowała na zewnątrz.
- Kobieta, która z wami przyjechała nie jest matką Michaela. Jest na to bez wątpienia
za młoda. Ojciec Michaela także, wygląda jakby nie był od niego o wiele starszy. Jak to jest
możliwe? - spytała zdziwiona. Paul spojrzał na dziewczynę i uśmiechnął się.
- To długa histora - powiedział. - Matka Michaela została w Schronie. Natalia jest
przyjaciółką Johna.
- Czy wy czegoś przede mną nie ukrywacie? Widziałam, jak John i Natalia patrzą na
siebie. Patrzą tak samo, jak ja patrzę na Michaela i on na mnie.
Rubenstein wzruszył ramionami.
- Przekonasz się, że mówię prawdę. Rozumiem o co ci chodzi. Michael zapewne
opowiadał ci o swojej siostrze. Ona także została w Schronie. Na pewno ją polubisz. Kiedy
wyjeżdżałem, Annie patrzyła na mnie właśnie w ten sposób. - Paul uśmiechnął się na myśl o
Annie. - Wiem, że to wszystko może wydać ci się dziwne.
- Myślę, że jesteś dobrym człowiekiem. Dlaczego Annie patrzyła na ciebie w ten
sposób?
Paul Rubenstein wpatrywał się przez chwilę w jej twarz i odparł:
- Sam nie wiem. Za długo ostatnio spałem.
Wiedział, że Madison nie zrozumie dowcipu i starał się ukryć swoje zakłopotanie. Był
do tego stopnia onieśmielony bezpośredniością dziewczyny, że zapragnął nawet, aby pojawili
się kanibale. Usiłował zmienić temat.
- Gdzie się podziali wszyscy lokatorzy Arki? - zapytał. [ Pobierz całość w formacie PDF ]