[ Pobierz całość w formacie PDF ]
że w górach zródła są rzadkie i leżą daleko od siebie. Ledwie skończył, wszedł farmer z cór-
ką, oboje już ubrani i gotowi do drogi. Powitanie kochanków było czułe, choć krótkie, bo
czas naglił, a dużo pozostawało do zrobienia.
Musimy zaraz ruszać powiedział Jefferson Hope głosem cichym, lecz stanowczym, jak
człowiek, który się dobrze orientuje w niebezpieczeństwie, lecz jest gotów powitać je z
otwartą przyłbicą. Drzwi frontowe i kuchenne są strzeżone, ale zachowując ostrożność, mo-
żemy się wymknąć bocznym oknem i przejść polami. Z gościńca mamy już tylko dwie mile
do Kanionu Orła, gdzie czekają konie. O świcie powinniśmy już być na pół drogi w górach.
A jeżeli nas zatrzymają? zapytał Ferrier.
Hope uderzył dłonią po rewolwerze wystającym spod kurtki.
Jeśli będzie ich za dużo, jak na nasze siły, dwóch lub trzech pójdzie za nami powie-
dział uśmiechając się złowrogo.
Zgasili, światło i Ferrier wyjrzał z okna na swoje pola, które miał teraz na zawsze opuścić.
Zdołał jednak już się zżyć z tą bolesną myślą, bo troska o honor i szczęście córki przeważyły
nad żalem za majętnością. Wszystko wkoło tchnęło takim błogim spokojem drzewa szumią-
ce liśćmi i szerokie, ciche łany że trudno było sobie wyobrazić, by gdzieś wśród nich czy-
hali mordercy. Lecz blada twarz i stwardniałe rysy młodego myśliwego wskazywały, że po
drodze widział wiele strasznych rzeczy.
Ferrier trzymał w ręku worek z pieniędzmi, Jefferson skąpy zapas żywności i wody, a
Lucy węzełek z kilkoma najcenniejszymi drobiazgami. Wolno i ostrożnie otworzyli okno,
zaczekali, aż ciemna chmura przesłoniła niebo, i kolejno wysunęli się do ogródka. Z zapartym
oddechem, skurczeni, prześliznęli się pod sam płot i szli wzdłuż niego ku wyrwie wychodzą-
cej na łany zboża. Gdy już byli przy niej, młody myśliwy schwycił nagle swych towarzyszy
za ręce i pociągnął w cień. Tu cicho leżeli dygocząc z niepokoju.
Na szczęście dla nich Jefferson Hope, dzięki długiemu doświadczeniu nabytemu w prerii,
miał słuch rysia. Ledwie bowiem zdążyli przykucnąć, doleciało ich żałosne pohukiwanie so-
wy o parę jardów od nich. Natychmiast odpowiedziało mu podobne skądsiś z pobliża. W tej
samej chwili jakaś niewyrazna postać wychynęła z wyrwy w płocie, do której zdążali zbie-
gowie, i raz jeszcze powtórzyła płaczliwe wołanie sowy. Na ten głos z ciemności wyłonił się
drugi człowiek.
Jutro o północy powiedział pierwszy z nich, najwidoczniej wódz. Kiedy kozodój
odezwie się trzy razy.
Dobrze odparł drugi. Czy mam zawiadomić brata Drebbera?
Zawiadom go i powiedz, by powtórzył ten rozkaz dalej. Dziewięć do siedmiu!
Siedem do pięciu! rzekł tamten i obaj zniknęli w przeciwnych kierunkach. Rozmowę
swą zakończyli widocznie hasłem i odzewem. Ledwie ich kroki zamarły w oddali, Jefferson
Hope zerwał się z ziemi, dopomógł swym towarzyszom przejść przez wyrwę i co sił w no-
gach zaczęli biec polami. Biegnąc, młody myśliwy podtrzymywał, a nawet niósł Lucy, gdy
zabrakło jej sił.
Szybko! Szybko! szeptał od czasu do czasu. Już przeszliśmy linię czat. Wszystko
zależy od pośpiechu. Szybko! Szybko!
Wydostawszy się na gościniec razno posuwali się naprzód. Raz tylko dostrzegli kogoś, ale
nawet i wówczas udało im się skryć w polu i umknąć niepostrzeżenie. Tuż przed miastem
myśliwy zboczył na kamienistą, wąską ścieżkę wiodącą prosto w góry. Dwa czarne, skaliste
szczyty majaczyły w mroku nad nimi, a wąwóz między tymi szczytami był właśnie Kanionem
26
C a r s o n C i t y stolica Nevady.
56
Orła, gdzie czekały konie. Z nieomylnym instynktem Jefferson Hope odnajdywał krętą drogę
między potężnymi głazami i wzdłuż wyschniętych potoków. W końcu dotarł do zacisznego
zakątka za złomami skał, gdzie stały przywiązane wierne zwierzęta. Lucy wsadzono na muła,
a stary Ferrier, nie wypuszczając worka z pieniędzmi, dosiadł jednego z koni. Jefferson Hope
ujął drugiego za cugle i powiódł zbiegów urwistą, niebezpieczną ścieżyną.
Była to prawdziwie karkołomna droga dla ludzi nie obytych z najdzikszą przyrodą. Z jed-
nej strony ścieżyny, co najmniej na tysiąc stóp w górę, piętrzyła się potężna skalna ściana,
czarna, posępna i grozna, pokarbowana długimi żyłami bazaltu, podobnymi do żeber skamie-
niałego potwora. Po drugiej stronie kamienie i głazy, zwalone w dzikim chaosie, uniemoż- [ Pobierz całość w formacie PDF ]
zanotowane.pl doc.pisz.pl pdf.pisz.pl wyciskamy.pev.pl
że w górach zródła są rzadkie i leżą daleko od siebie. Ledwie skończył, wszedł farmer z cór-
ką, oboje już ubrani i gotowi do drogi. Powitanie kochanków było czułe, choć krótkie, bo
czas naglił, a dużo pozostawało do zrobienia.
Musimy zaraz ruszać powiedział Jefferson Hope głosem cichym, lecz stanowczym, jak
człowiek, który się dobrze orientuje w niebezpieczeństwie, lecz jest gotów powitać je z
otwartą przyłbicą. Drzwi frontowe i kuchenne są strzeżone, ale zachowując ostrożność, mo-
żemy się wymknąć bocznym oknem i przejść polami. Z gościńca mamy już tylko dwie mile
do Kanionu Orła, gdzie czekają konie. O świcie powinniśmy już być na pół drogi w górach.
A jeżeli nas zatrzymają? zapytał Ferrier.
Hope uderzył dłonią po rewolwerze wystającym spod kurtki.
Jeśli będzie ich za dużo, jak na nasze siły, dwóch lub trzech pójdzie za nami powie-
dział uśmiechając się złowrogo.
Zgasili, światło i Ferrier wyjrzał z okna na swoje pola, które miał teraz na zawsze opuścić.
Zdołał jednak już się zżyć z tą bolesną myślą, bo troska o honor i szczęście córki przeważyły
nad żalem za majętnością. Wszystko wkoło tchnęło takim błogim spokojem drzewa szumią-
ce liśćmi i szerokie, ciche łany że trudno było sobie wyobrazić, by gdzieś wśród nich czy-
hali mordercy. Lecz blada twarz i stwardniałe rysy młodego myśliwego wskazywały, że po
drodze widział wiele strasznych rzeczy.
Ferrier trzymał w ręku worek z pieniędzmi, Jefferson skąpy zapas żywności i wody, a
Lucy węzełek z kilkoma najcenniejszymi drobiazgami. Wolno i ostrożnie otworzyli okno,
zaczekali, aż ciemna chmura przesłoniła niebo, i kolejno wysunęli się do ogródka. Z zapartym
oddechem, skurczeni, prześliznęli się pod sam płot i szli wzdłuż niego ku wyrwie wychodzą-
cej na łany zboża. Gdy już byli przy niej, młody myśliwy schwycił nagle swych towarzyszy
za ręce i pociągnął w cień. Tu cicho leżeli dygocząc z niepokoju.
Na szczęście dla nich Jefferson Hope, dzięki długiemu doświadczeniu nabytemu w prerii,
miał słuch rysia. Ledwie bowiem zdążyli przykucnąć, doleciało ich żałosne pohukiwanie so-
wy o parę jardów od nich. Natychmiast odpowiedziało mu podobne skądsiś z pobliża. W tej
samej chwili jakaś niewyrazna postać wychynęła z wyrwy w płocie, do której zdążali zbie-
gowie, i raz jeszcze powtórzyła płaczliwe wołanie sowy. Na ten głos z ciemności wyłonił się
drugi człowiek.
Jutro o północy powiedział pierwszy z nich, najwidoczniej wódz. Kiedy kozodój
odezwie się trzy razy.
Dobrze odparł drugi. Czy mam zawiadomić brata Drebbera?
Zawiadom go i powiedz, by powtórzył ten rozkaz dalej. Dziewięć do siedmiu!
Siedem do pięciu! rzekł tamten i obaj zniknęli w przeciwnych kierunkach. Rozmowę
swą zakończyli widocznie hasłem i odzewem. Ledwie ich kroki zamarły w oddali, Jefferson
Hope zerwał się z ziemi, dopomógł swym towarzyszom przejść przez wyrwę i co sił w no-
gach zaczęli biec polami. Biegnąc, młody myśliwy podtrzymywał, a nawet niósł Lucy, gdy
zabrakło jej sił.
Szybko! Szybko! szeptał od czasu do czasu. Już przeszliśmy linię czat. Wszystko
zależy od pośpiechu. Szybko! Szybko!
Wydostawszy się na gościniec razno posuwali się naprzód. Raz tylko dostrzegli kogoś, ale
nawet i wówczas udało im się skryć w polu i umknąć niepostrzeżenie. Tuż przed miastem
myśliwy zboczył na kamienistą, wąską ścieżkę wiodącą prosto w góry. Dwa czarne, skaliste
szczyty majaczyły w mroku nad nimi, a wąwóz między tymi szczytami był właśnie Kanionem
26
C a r s o n C i t y stolica Nevady.
56
Orła, gdzie czekały konie. Z nieomylnym instynktem Jefferson Hope odnajdywał krętą drogę
między potężnymi głazami i wzdłuż wyschniętych potoków. W końcu dotarł do zacisznego
zakątka za złomami skał, gdzie stały przywiązane wierne zwierzęta. Lucy wsadzono na muła,
a stary Ferrier, nie wypuszczając worka z pieniędzmi, dosiadł jednego z koni. Jefferson Hope
ujął drugiego za cugle i powiódł zbiegów urwistą, niebezpieczną ścieżyną.
Była to prawdziwie karkołomna droga dla ludzi nie obytych z najdzikszą przyrodą. Z jed-
nej strony ścieżyny, co najmniej na tysiąc stóp w górę, piętrzyła się potężna skalna ściana,
czarna, posępna i grozna, pokarbowana długimi żyłami bazaltu, podobnymi do żeber skamie-
niałego potwora. Po drugiej stronie kamienie i głazy, zwalone w dzikim chaosie, uniemoż- [ Pobierz całość w formacie PDF ]