[ Pobierz całość w formacie PDF ]
sięgnął górnej krawędzi skały, skręcił ostrym łukiem, pogrążając się w
resztkach wilgoci. Teraz z ukrycia wysunęła się cała roślina i Fors ujrzał
trzy sztywne, mięsiste liście, otaczające wysoki, centralnie umieszczony,
zwieńczony czerwoną bulwą odrost. Wessawszy ostatnią kroplę, łodyga uniosła
się i rozpoczęła wędrówkę w odwrotnym kierunku, aż zupełnie zniknęła wśród
liści, a całość wróciła na swe poprzednie miejsce w cieniu. Ponownie zapanował
bezruch i gdyby nie ciemniejący obok wygłębienia wilgotny ślad, można było by
pomyśleć, że to wywołane przez głód i pragnienie przywidzenia.
Więc jednak w Krainie Wybuchu istniało życie, zdumiewająco obce, ale zawsze
życie. Co prawda, dotychczas stykał się jedynie z takimi formami życia
roślinnego, w których korzenie tkwiły nieruchomo w glebie, lecz owa dziwna
odmiana wegetacji natchnęła go nadzieją - skoro na atomowej pustyni istniało
życie, wędrujące w poszukiwaniu pożywienia, czyż ludzie mogliby stać
nieruchomo w miejscu?
Uśmiechnął się - myśl wydała mu się bardzo dowcipna, powtórzył więc ją
Arskane'owi, ten jednak mruknął tylko coś niezrozumiale.
Koszmarny marsz zdawał się nie mieć końca. Fors ostatkiem sił posuwał się do
przodu, z uczepionym jego ramienia, półprzytomnym Ars-kane'm. Raz po raz
musiał przystawać i podrywać na nogi osuwającego się łowcę. Idąc, wybierał
sobie jakiś punkt orientacyjny - samotną skałę, lub szczególnie dużą wydmę,
dzięki czemu miał jeszcze jakie takie poczucie odległości i kierunku. Za
każdym razem, gdy osiągnął upatrzony drogowskaz, spoglądał z nadzieją na
horyzont, a widząc wciąż te same, beznadziejnie żółte skały, obierał następny
znak, a jeszcze potem następny...
Czasami, w zalegających pod ścianami niebieskoczamych płachetkach cienia,
dostrzegał lekkie poruszenie. Zmęczony nie chciał zastanawiać się, czy
napotkał kolonię poszukujących wody roślin, czy też może innych mieszkańców
tego piekła, zresztą było mu to zupełnie obojętne. Ważne było jedno - cały
czas iść przed siebie, iść i wierzyć, że gdy wejdą na kolejne wzniesienie,
ujrzą w dole bujną zieleń zdrowego świata.
Od czasu do czasu w zasięgu wzroku pojawiała się Lura. Jej zazwyczaj lśniące
futro było zmierzwione i brudne. Kot podbiegł bliżej, szedł obok kilka kroków,
po czym niknął w oddali, jak zawsze czujny i jak zawsze zajęty własnymi
sprawami. Jeśli nawet komuś udało się odnalezć ich trop, nie zbliżył się na
niebezpieczną odległość.
Arskane poruszał się z coraz większą trudnością. W pewnym momencie zachwiał
się i runąłby jak długi, gdyby Fors nie podparł go ze wszystkich sił. Wkrótce
potem sytuacja powtórzyła się, tym razem jednak chłopak nie utrzymał ciężaru
bezwładnego ciała i obaj wylądowali na piasku. Chcąc pobudzić towarzysza do
dalszego wysiłku, skropił mu twarz wodą i przytknął do ust manierkę. Kuracja
poskutkowała, lecz pochłonęła resztę drogocennej cieczy. Pozostała im już
tylko nadzieja.
Weszli w labirynt wąskich parowów. Klucząc w poszukiwaniu wiodącego w obranym
kierunku przejścia, zgięty wpół Fors, krok po kroku ciągnął za sobą
ciemnoskórego łowcę. Gdy przystanął, aby zetrzeć zalewający oczy pot,
odruchowo spojrzał przed siebie, a to, co zauważył sprawiło, że ciałem jego
przebiegł potężny przywracający siły dreszcz. Rozgorączkowanym umysłem
targnęła nagła wątpliwość. Co się stanie, jeśli to pomyłka, jeszcze jedno
złudzenie? Było przecież już prawie ciemno.
Popatrzył jeszcze raz. Nie, teraz już miał pewność. W oddali kołysały się
wierzchołki drzew i wzruszony pomyślał, że czerniejące na tle wieczornego
nieba gałęzie nigdy jeszcze nie wyglądały tak pięknie. Zarzucił ręce chorego
na barki, odrzucił łuk, kołczan i worek, po czym, nie zważając na ból i
zmęczenie, pomknął w stronę zbawczej zieleni.
Pózniej, po zdającym się trwać tygodnie biegu, leżał wtulony w zwyczajną,
miękką ziemię i, zamknąwszy oczy, wciągał głęboko przepojone wilgotnym [ Pobierz całość w formacie PDF ]
zanotowane.pl doc.pisz.pl pdf.pisz.pl wyciskamy.pev.pl
sięgnął górnej krawędzi skały, skręcił ostrym łukiem, pogrążając się w
resztkach wilgoci. Teraz z ukrycia wysunęła się cała roślina i Fors ujrzał
trzy sztywne, mięsiste liście, otaczające wysoki, centralnie umieszczony,
zwieńczony czerwoną bulwą odrost. Wessawszy ostatnią kroplę, łodyga uniosła
się i rozpoczęła wędrówkę w odwrotnym kierunku, aż zupełnie zniknęła wśród
liści, a całość wróciła na swe poprzednie miejsce w cieniu. Ponownie zapanował
bezruch i gdyby nie ciemniejący obok wygłębienia wilgotny ślad, można było by
pomyśleć, że to wywołane przez głód i pragnienie przywidzenia.
Więc jednak w Krainie Wybuchu istniało życie, zdumiewająco obce, ale zawsze
życie. Co prawda, dotychczas stykał się jedynie z takimi formami życia
roślinnego, w których korzenie tkwiły nieruchomo w glebie, lecz owa dziwna
odmiana wegetacji natchnęła go nadzieją - skoro na atomowej pustyni istniało
życie, wędrujące w poszukiwaniu pożywienia, czyż ludzie mogliby stać
nieruchomo w miejscu?
Uśmiechnął się - myśl wydała mu się bardzo dowcipna, powtórzył więc ją
Arskane'owi, ten jednak mruknął tylko coś niezrozumiale.
Koszmarny marsz zdawał się nie mieć końca. Fors ostatkiem sił posuwał się do
przodu, z uczepionym jego ramienia, półprzytomnym Ars-kane'm. Raz po raz
musiał przystawać i podrywać na nogi osuwającego się łowcę. Idąc, wybierał
sobie jakiś punkt orientacyjny - samotną skałę, lub szczególnie dużą wydmę,
dzięki czemu miał jeszcze jakie takie poczucie odległości i kierunku. Za
każdym razem, gdy osiągnął upatrzony drogowskaz, spoglądał z nadzieją na
horyzont, a widząc wciąż te same, beznadziejnie żółte skały, obierał następny
znak, a jeszcze potem następny...
Czasami, w zalegających pod ścianami niebieskoczamych płachetkach cienia,
dostrzegał lekkie poruszenie. Zmęczony nie chciał zastanawiać się, czy
napotkał kolonię poszukujących wody roślin, czy też może innych mieszkańców
tego piekła, zresztą było mu to zupełnie obojętne. Ważne było jedno - cały
czas iść przed siebie, iść i wierzyć, że gdy wejdą na kolejne wzniesienie,
ujrzą w dole bujną zieleń zdrowego świata.
Od czasu do czasu w zasięgu wzroku pojawiała się Lura. Jej zazwyczaj lśniące
futro było zmierzwione i brudne. Kot podbiegł bliżej, szedł obok kilka kroków,
po czym niknął w oddali, jak zawsze czujny i jak zawsze zajęty własnymi
sprawami. Jeśli nawet komuś udało się odnalezć ich trop, nie zbliżył się na
niebezpieczną odległość.
Arskane poruszał się z coraz większą trudnością. W pewnym momencie zachwiał
się i runąłby jak długi, gdyby Fors nie podparł go ze wszystkich sił. Wkrótce
potem sytuacja powtórzyła się, tym razem jednak chłopak nie utrzymał ciężaru
bezwładnego ciała i obaj wylądowali na piasku. Chcąc pobudzić towarzysza do
dalszego wysiłku, skropił mu twarz wodą i przytknął do ust manierkę. Kuracja
poskutkowała, lecz pochłonęła resztę drogocennej cieczy. Pozostała im już
tylko nadzieja.
Weszli w labirynt wąskich parowów. Klucząc w poszukiwaniu wiodącego w obranym
kierunku przejścia, zgięty wpół Fors, krok po kroku ciągnął za sobą
ciemnoskórego łowcę. Gdy przystanął, aby zetrzeć zalewający oczy pot,
odruchowo spojrzał przed siebie, a to, co zauważył sprawiło, że ciałem jego
przebiegł potężny przywracający siły dreszcz. Rozgorączkowanym umysłem
targnęła nagła wątpliwość. Co się stanie, jeśli to pomyłka, jeszcze jedno
złudzenie? Było przecież już prawie ciemno.
Popatrzył jeszcze raz. Nie, teraz już miał pewność. W oddali kołysały się
wierzchołki drzew i wzruszony pomyślał, że czerniejące na tle wieczornego
nieba gałęzie nigdy jeszcze nie wyglądały tak pięknie. Zarzucił ręce chorego
na barki, odrzucił łuk, kołczan i worek, po czym, nie zważając na ból i
zmęczenie, pomknął w stronę zbawczej zieleni.
Pózniej, po zdającym się trwać tygodnie biegu, leżał wtulony w zwyczajną,
miękką ziemię i, zamknąwszy oczy, wciągał głęboko przepojone wilgotnym [ Pobierz całość w formacie PDF ]