[ Pobierz całość w formacie PDF ]
poznania. Twarz jej się wyciągnęła i pobladła; usta, niegdyś takie pełne, purpurowe i ponętne,
zachodziły już bladosiną barwą śmierci. Spod spuszczonych, niemal przezroczystych, siatką
drobnych żyłek powleczonych powiek patrzyły oczy gasnące już i nad wyraz smutne.
Oparłem czoło o krawędz łóżka i kąsałem palce, aby nie wybuchnąć okropnym, niemę-
skim płaczem, który mi się targał w piersi jak zwierz na uwięzi.
Tymczasem na świecie robiło się coraz jaśniej. Opary, do niedawna jeszcze szare, prze-
chodziły teraz przed oknami, poruszane wiatrem, jak lekkie, śnieżnobiałe widma. Czasem
tuman ich skłębił się i świat zasłaniał, czasem wyciągały się w długie powiewne postacie,
które zjawiały się nagle, biły pokłon przed oknem i przechodziły znów dalej. Wtedy widno
było między ich smugi białe pola i chmurą owinięte, perliste kolumny gejzerów i dalej nad
nimi, na tle jasnobłękitnego nieba szczyt Otamora, zaróżowiony już pierwszymi promieniami
słońca.
Marta zapytała o dzieci, ale usłyszawszy, że jeszcze śpią, nie dała ich budzić.
- Niech śpią - szeptała -jeszcze je zobaczę... nim słońce wzejdzie. Tymczasem dobrze, że
jest tak cicho. Potem zwróciła się ku mnie:
- Ty będziesz im zawsze opiekunem, prawda?
- Będę - odpowiedziałem zdławionym łzami głosem.
- I nie opuścisz ich nigdy?
-Nie.
- Przysięgasz mi?
- Tak. Przysięgam. Wyciągnęła ku mnie rękę:
- Dobry jesteś, mój przyjacielu - szepnęła. - Umrę spokojnie, wiedząc, że ty o nich nie
zapomnisz.
Pochwyciłem jej rękę i przycisnąłem namiętnie do ust. Palce jej drgnęły lekko, jakby
chciały moją dłoń uścisnąć. Chłód bił już od nich tak, że nawet moje gorące wargi nie zdołały
ich rozgrzać.
72
- Chciałabym ci jeszcze powiedzieć - zaczęła po chwili - przed śmiercią, że byłeś mi...
drogi. Robiłam sobie z tego powodu wyrzuty większe niż z tego, że byłam żoną Piotra... Mo-
że... gdybym była została twoją miast jego, byłoby życie na Księżycu poszło innym torem,
byłabym może żyła jeszcze dzisiaj...
Mówiła to wszystko cichym, gasnącym głosem, a we mnie nagle zerwała się burza. Ryk-
nąłem płaczem jak małe dziecko i okrywając jej dłoń pocałunkami bez pamięci, wyrzucałem
z piersi przez łzy bezładne słowa miłości, tak długo tajone, a rozpętane dopiero teraz - wobec
umierającej.
Ona przechyliła się nieco i położyła drugą rękę na mej głowie:
- Cicho - mówiła - cicho... Ja wiem... Nie płacz... Tak jak się stało, lepiej się stało... Byłeś
mi drogi za swą szlachetność, za miłość dla Toma, zresztą-ja nie wiem sama, za co... ale mi-
mo wszystko może bym nie była dobra dla ciebie, gdybyś był stanął między mną a tamtym,
zmarłym, który jeden miał do mnie prawo. Cicho już, nie płacz. Wiesz już teraz. Myślę, że
Tomasz mi przebaczy, żem to czuła i teraz tobie w godzinę śmierci powiedziała... Ja byłam
taka nieszczęśliwa...
Zamilkła wyczerpana, a ja, ukrywszy twarz na jej piersi, trząsłem się cały, targany we-
wnętrznym łkaniem.
Ale ona po chwili zaczęła znowu.
- Niech będzie... wyznam ci już wszystko. I tak po raz ostatni z tobą rozmawiam... W
owo południe...
Umierająca urwała na chwilę, jakby nagły wstyd, nie blednący nawet wobec śmierci, głos
jej zatamował, ale ja wiedziałem o jakim ona południu mówiła!
Milczała przez jakiś czas, z lekka tylko poruszając wargami, aż wtem, z nagłym wybu-
chem, podnosząc ręce ku skroniom zakrzykła:
- Czemuś ty Piotra nie zabił?!
W tej chwili posłyszałem stłumiony jęk za sobą. Było w nim coś tak strasznego, że mimo
woli zerwałem się i odwróciłem głowę. We drzwiach, dłonią o uszak oparty, stał Piotr, blady
jak trup, i patrzył na nas szeroko rozwartymi oczyma. Musiał stać tu już dość długo i słyszał
zapewne wszystko, co Marta do mnie mówiła.
Gdy zauważył, że go spostrzegłem, postąpił chwiejnie parę kroków naprzód i zabełkotał
coś niezrozumiałego.
Marta ze stłumionym okrzykiem wstrętu odwróciła się ku ścianie.
- Przepraszam - wyjęknął Piotr-przepraszam, to mimo woli... Nie chciałem...
W tej chwili rozległy się w drugiej izbie głosy i tupotania.
- Dzieci! - zawołała Marta i wyciągnęła ręce. Ale dziewczynki onieśmielone zatrzymały
się w progu i tylko Tom przypadł do niej, więc wzięła jego głowę w drżące dłonie i przygar-
nęła ku łonu.
Piotr spojrzał na to i przystąpił do mnie:
- Obiecałeś jej - tu wskazał głową Martę - pamiętać o wszystkich dzieciach... o wszyst-
kich! jednakowo...
Nim zdążyłem odpowiedzieć, zaskoczony tą dziwną uwagą, jego już nie było w izbie.
Między pląsające przed oknem opary przedostawał się już promień słoneczny, zamieniał
górne szyby w kawałki jaśniejącego złota i biegł świetlistym snopem przez duszną atmosferę
pokoju. Marta leżała bez ruchu, wpatrzona gasnącym wzrokiem w płat słonecznego światła,
który coraz niżej ześlizgiwał się po ścianie i jak anioł zstępujący płynął ku jej poduszkom.
Dziewczątka poczęły się na palcach zbliżać do łóżka, patrząc ze zdziwieniem na bladą i nie-
ruchomą twarz matki.
Duszno mi było, w ustach czułem żrącą gorycz. Ten nastający dzień przychodził do mnie [ Pobierz całość w formacie PDF ]
zanotowane.pl doc.pisz.pl pdf.pisz.pl wyciskamy.pev.pl
poznania. Twarz jej się wyciągnęła i pobladła; usta, niegdyś takie pełne, purpurowe i ponętne,
zachodziły już bladosiną barwą śmierci. Spod spuszczonych, niemal przezroczystych, siatką
drobnych żyłek powleczonych powiek patrzyły oczy gasnące już i nad wyraz smutne.
Oparłem czoło o krawędz łóżka i kąsałem palce, aby nie wybuchnąć okropnym, niemę-
skim płaczem, który mi się targał w piersi jak zwierz na uwięzi.
Tymczasem na świecie robiło się coraz jaśniej. Opary, do niedawna jeszcze szare, prze-
chodziły teraz przed oknami, poruszane wiatrem, jak lekkie, śnieżnobiałe widma. Czasem
tuman ich skłębił się i świat zasłaniał, czasem wyciągały się w długie powiewne postacie,
które zjawiały się nagle, biły pokłon przed oknem i przechodziły znów dalej. Wtedy widno
było między ich smugi białe pola i chmurą owinięte, perliste kolumny gejzerów i dalej nad
nimi, na tle jasnobłękitnego nieba szczyt Otamora, zaróżowiony już pierwszymi promieniami
słońca.
Marta zapytała o dzieci, ale usłyszawszy, że jeszcze śpią, nie dała ich budzić.
- Niech śpią - szeptała -jeszcze je zobaczę... nim słońce wzejdzie. Tymczasem dobrze, że
jest tak cicho. Potem zwróciła się ku mnie:
- Ty będziesz im zawsze opiekunem, prawda?
- Będę - odpowiedziałem zdławionym łzami głosem.
- I nie opuścisz ich nigdy?
-Nie.
- Przysięgasz mi?
- Tak. Przysięgam. Wyciągnęła ku mnie rękę:
- Dobry jesteś, mój przyjacielu - szepnęła. - Umrę spokojnie, wiedząc, że ty o nich nie
zapomnisz.
Pochwyciłem jej rękę i przycisnąłem namiętnie do ust. Palce jej drgnęły lekko, jakby
chciały moją dłoń uścisnąć. Chłód bił już od nich tak, że nawet moje gorące wargi nie zdołały
ich rozgrzać.
72
- Chciałabym ci jeszcze powiedzieć - zaczęła po chwili - przed śmiercią, że byłeś mi...
drogi. Robiłam sobie z tego powodu wyrzuty większe niż z tego, że byłam żoną Piotra... Mo-
że... gdybym była została twoją miast jego, byłoby życie na Księżycu poszło innym torem,
byłabym może żyła jeszcze dzisiaj...
Mówiła to wszystko cichym, gasnącym głosem, a we mnie nagle zerwała się burza. Ryk-
nąłem płaczem jak małe dziecko i okrywając jej dłoń pocałunkami bez pamięci, wyrzucałem
z piersi przez łzy bezładne słowa miłości, tak długo tajone, a rozpętane dopiero teraz - wobec
umierającej.
Ona przechyliła się nieco i położyła drugą rękę na mej głowie:
- Cicho - mówiła - cicho... Ja wiem... Nie płacz... Tak jak się stało, lepiej się stało... Byłeś
mi drogi za swą szlachetność, za miłość dla Toma, zresztą-ja nie wiem sama, za co... ale mi-
mo wszystko może bym nie była dobra dla ciebie, gdybyś był stanął między mną a tamtym,
zmarłym, który jeden miał do mnie prawo. Cicho już, nie płacz. Wiesz już teraz. Myślę, że
Tomasz mi przebaczy, żem to czuła i teraz tobie w godzinę śmierci powiedziała... Ja byłam
taka nieszczęśliwa...
Zamilkła wyczerpana, a ja, ukrywszy twarz na jej piersi, trząsłem się cały, targany we-
wnętrznym łkaniem.
Ale ona po chwili zaczęła znowu.
- Niech będzie... wyznam ci już wszystko. I tak po raz ostatni z tobą rozmawiam... W
owo południe...
Umierająca urwała na chwilę, jakby nagły wstyd, nie blednący nawet wobec śmierci, głos
jej zatamował, ale ja wiedziałem o jakim ona południu mówiła!
Milczała przez jakiś czas, z lekka tylko poruszając wargami, aż wtem, z nagłym wybu-
chem, podnosząc ręce ku skroniom zakrzykła:
- Czemuś ty Piotra nie zabił?!
W tej chwili posłyszałem stłumiony jęk za sobą. Było w nim coś tak strasznego, że mimo
woli zerwałem się i odwróciłem głowę. We drzwiach, dłonią o uszak oparty, stał Piotr, blady
jak trup, i patrzył na nas szeroko rozwartymi oczyma. Musiał stać tu już dość długo i słyszał
zapewne wszystko, co Marta do mnie mówiła.
Gdy zauważył, że go spostrzegłem, postąpił chwiejnie parę kroków naprzód i zabełkotał
coś niezrozumiałego.
Marta ze stłumionym okrzykiem wstrętu odwróciła się ku ścianie.
- Przepraszam - wyjęknął Piotr-przepraszam, to mimo woli... Nie chciałem...
W tej chwili rozległy się w drugiej izbie głosy i tupotania.
- Dzieci! - zawołała Marta i wyciągnęła ręce. Ale dziewczynki onieśmielone zatrzymały
się w progu i tylko Tom przypadł do niej, więc wzięła jego głowę w drżące dłonie i przygar-
nęła ku łonu.
Piotr spojrzał na to i przystąpił do mnie:
- Obiecałeś jej - tu wskazał głową Martę - pamiętać o wszystkich dzieciach... o wszyst-
kich! jednakowo...
Nim zdążyłem odpowiedzieć, zaskoczony tą dziwną uwagą, jego już nie było w izbie.
Między pląsające przed oknem opary przedostawał się już promień słoneczny, zamieniał
górne szyby w kawałki jaśniejącego złota i biegł świetlistym snopem przez duszną atmosferę
pokoju. Marta leżała bez ruchu, wpatrzona gasnącym wzrokiem w płat słonecznego światła,
który coraz niżej ześlizgiwał się po ścianie i jak anioł zstępujący płynął ku jej poduszkom.
Dziewczątka poczęły się na palcach zbliżać do łóżka, patrząc ze zdziwieniem na bladą i nie-
ruchomą twarz matki.
Duszno mi było, w ustach czułem żrącą gorycz. Ten nastający dzień przychodził do mnie [ Pobierz całość w formacie PDF ]