[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Jeffersona, który obwiniał się za jej skutki. Ale właśnie teraz, tu, w
odległym od Południowej Karoliny kanionie, pomyślała, że bardzo
chciałaby usłyszeć ją z ust Jeffersona Cade'a.
Dlatego, że wówczas zaczęłaby lepiej rozumieć tego dobrego
człowieka. Dlatego, że byli do siebie bardzo podobni. Oboje przeżyli
tragedię i być może, zrozumiawszy jego, byłaby w stanie lepiej
zrozumieć siebie.
Palce Jeffersona pieściły konia, dodawały mu odwagi. Przed
czterema laty, kiedy pieściły Marissę, Jefferson także dodawał jej
odwagi, szykował na to, co miała zrobić. Znów by ją pieściły, gdyby
tylko zechciała. Magiczne dłonie Jeffersona.
- Odtąd droga idzie w dół i jest już łatwa - odezwał się Cade. -
Będzie jeszcze tylko jedno trudne miejsce. No i zawsze trzeba uważać
na spadające odłamki skał.
73
RS
- Jestem gotowa. - Marissa nie wiedziała, na co właściwie jest
gotowa. Czuła jednak, że w jej wnętrzu coś się zmienia. Powoli, lecz
nieubłaganie. - Jestem, a w każdym razie będę - dodała. - Któregoś
dnia. Niedługo.
Przez chwilę galopowali. Wokół było bardzo pięknie, W końcu
dotarli do miejsca, gdzie pojedynczy drut wyznaczał zagrodę. Dał się
słyszeć szum strumienia. Roślinność, skały, ziemia, niebo zawierały w
sobie wszystkie kolory tęczy. Zsiedli z koni.
- Rozejrzyj się, a ja sprawdzę, co robią konie - powiedział
Jefferson. - Spotkajmy się przy strumieniu. - Znów powstrzymał
pragnienie dotykania i całowania Marissy. - Nabrałaś apetytu?
- Tak. - Zdała sobie sprawę, że nie czuła tak zdrowego głodu od
dnia śmierci najbliższych. - Przygotuję jedzenie, które włożyłam do
sakwy. Przepraszam cię, bo jest tego niewiele. Gdzie chciałbyś,
żebyśmy usiedli?
- Gdzie ty wybierzesz. Zgodzę się na wszystko, co postanowisz.
- Marissa popatrzyła za nim. Ostatnie zdanie wypowiedział dziwnym
tonem.
Marissa wybrała miejsce koło strumyka, pod rozległą koroną
topoli amerykańskiej. Mieli tylko ciasteczka i bekon ze śniadania oraz
termos pełen mocnej czarnej kawy, jaką lubił Jefferson. Marissa
wolała wodę ze strumyka. Rozłożyła to, co zabrała, na starym kocu.
Oboje nie byli przyzwyczajeni do obfitych posiłków w środku
upalnego dnia. Silniej odczuwali pragnienie niż głód.
- Pięknie tu - odezwała się, kiedy Jefferson wrócił.
- Tak.
74
RS
- Co z końmi?
- Wszystko w porządku. Jest tu dobra trawa, ale za jakiś tydzień
powinniśmy przeprowadzić stąd konie.
Powiedział: powinniśmy".
- Czy będziemy potrzebować pomocy? - spytała.
- Konie znają już szlak. Poradziłaby sobie z nimi nawet jedna
osoba, chociaż dwóm osobom będzie łatwiej. Nie potrzeba nikogo
trzeciego.
- Jesteś głodny?
- Czy jestem głodny? - Jefferson roześmiał się. Owszem. Był tak
głodny, jak nigdy. Za długo siedział tu w samotności. Ale nie chodziło
o głód jedzenia. Bardzo - mruknął. - Jestem głodny jak niedzwiedz.
- Jak niedzwiedz? Chyba jak wilk. Może, ewentualnie, jak tygrys
albo ryś - Marissa patrzyła na całą postać Jeffersona, co zwiększało
jeszcze jego udrękę. - Ale nie mogę wyobrazić sobie ciebie jako
niedzwiedzia. - Zaczynała się uśmiechać, ale zobaczyła, że bandaż
nasiąknął krwią.
- Znowu krwawisz!
- To nic. - Dotknęła jego nadgarstka, ale on szarpnął się w tył. -
Nie dotykaj mnie, błagam cię! Nie teraz! Nie tutaj!...
Opuściła rękę i zbladła. Piękno otoczenia przestało ją cieszyć.
- Zasłużyłam sobie na to. Przepraszam.
Jefferson żałował tego, co przed chwilą powiedział. Zastanawiał
się, jak jej wytłumaczyć, co czuje.
- Po tym, jak zachowywałam się wobec ciebie, nie dziwię się, że
nie chcesz, żebym cię dotykała.
75
RS
- Nie chcę, żebyś mnie dotykała?! Tak ci się zdaje?! Popatrz na
mnie. Spójrz mi w oczy i sama zobacz, jak bardzo pragnę twojego
dotyku. I nie tylko dotyku! Pragnę więcej, niż jesteś gotowa mi dać...
- I nie gniewasz się na mnie za moje zachowanie?
- Nie. Od początku się nie gniewam. Owszem, zdziwiło mnie.
Ale po pewnym czasie zrozumiałem je. Musisz przeżyć okres żałoby, [ Pobierz całość w formacie PDF ]
zanotowane.pl doc.pisz.pl pdf.pisz.pl wyciskamy.pev.pl
Jeffersona, który obwiniał się za jej skutki. Ale właśnie teraz, tu, w
odległym od Południowej Karoliny kanionie, pomyślała, że bardzo
chciałaby usłyszeć ją z ust Jeffersona Cade'a.
Dlatego, że wówczas zaczęłaby lepiej rozumieć tego dobrego
człowieka. Dlatego, że byli do siebie bardzo podobni. Oboje przeżyli
tragedię i być może, zrozumiawszy jego, byłaby w stanie lepiej
zrozumieć siebie.
Palce Jeffersona pieściły konia, dodawały mu odwagi. Przed
czterema laty, kiedy pieściły Marissę, Jefferson także dodawał jej
odwagi, szykował na to, co miała zrobić. Znów by ją pieściły, gdyby
tylko zechciała. Magiczne dłonie Jeffersona.
- Odtąd droga idzie w dół i jest już łatwa - odezwał się Cade. -
Będzie jeszcze tylko jedno trudne miejsce. No i zawsze trzeba uważać
na spadające odłamki skał.
73
RS
- Jestem gotowa. - Marissa nie wiedziała, na co właściwie jest
gotowa. Czuła jednak, że w jej wnętrzu coś się zmienia. Powoli, lecz
nieubłaganie. - Jestem, a w każdym razie będę - dodała. - Któregoś
dnia. Niedługo.
Przez chwilę galopowali. Wokół było bardzo pięknie, W końcu
dotarli do miejsca, gdzie pojedynczy drut wyznaczał zagrodę. Dał się
słyszeć szum strumienia. Roślinność, skały, ziemia, niebo zawierały w
sobie wszystkie kolory tęczy. Zsiedli z koni.
- Rozejrzyj się, a ja sprawdzę, co robią konie - powiedział
Jefferson. - Spotkajmy się przy strumieniu. - Znów powstrzymał
pragnienie dotykania i całowania Marissy. - Nabrałaś apetytu?
- Tak. - Zdała sobie sprawę, że nie czuła tak zdrowego głodu od
dnia śmierci najbliższych. - Przygotuję jedzenie, które włożyłam do
sakwy. Przepraszam cię, bo jest tego niewiele. Gdzie chciałbyś,
żebyśmy usiedli?
- Gdzie ty wybierzesz. Zgodzę się na wszystko, co postanowisz.
- Marissa popatrzyła za nim. Ostatnie zdanie wypowiedział dziwnym
tonem.
Marissa wybrała miejsce koło strumyka, pod rozległą koroną
topoli amerykańskiej. Mieli tylko ciasteczka i bekon ze śniadania oraz
termos pełen mocnej czarnej kawy, jaką lubił Jefferson. Marissa
wolała wodę ze strumyka. Rozłożyła to, co zabrała, na starym kocu.
Oboje nie byli przyzwyczajeni do obfitych posiłków w środku
upalnego dnia. Silniej odczuwali pragnienie niż głód.
- Pięknie tu - odezwała się, kiedy Jefferson wrócił.
- Tak.
74
RS
- Co z końmi?
- Wszystko w porządku. Jest tu dobra trawa, ale za jakiś tydzień
powinniśmy przeprowadzić stąd konie.
Powiedział: powinniśmy".
- Czy będziemy potrzebować pomocy? - spytała.
- Konie znają już szlak. Poradziłaby sobie z nimi nawet jedna
osoba, chociaż dwóm osobom będzie łatwiej. Nie potrzeba nikogo
trzeciego.
- Jesteś głodny?
- Czy jestem głodny? - Jefferson roześmiał się. Owszem. Był tak
głodny, jak nigdy. Za długo siedział tu w samotności. Ale nie chodziło
o głód jedzenia. Bardzo - mruknął. - Jestem głodny jak niedzwiedz.
- Jak niedzwiedz? Chyba jak wilk. Może, ewentualnie, jak tygrys
albo ryś - Marissa patrzyła na całą postać Jeffersona, co zwiększało
jeszcze jego udrękę. - Ale nie mogę wyobrazić sobie ciebie jako
niedzwiedzia. - Zaczynała się uśmiechać, ale zobaczyła, że bandaż
nasiąknął krwią.
- Znowu krwawisz!
- To nic. - Dotknęła jego nadgarstka, ale on szarpnął się w tył. -
Nie dotykaj mnie, błagam cię! Nie teraz! Nie tutaj!...
Opuściła rękę i zbladła. Piękno otoczenia przestało ją cieszyć.
- Zasłużyłam sobie na to. Przepraszam.
Jefferson żałował tego, co przed chwilą powiedział. Zastanawiał
się, jak jej wytłumaczyć, co czuje.
- Po tym, jak zachowywałam się wobec ciebie, nie dziwię się, że
nie chcesz, żebym cię dotykała.
75
RS
- Nie chcę, żebyś mnie dotykała?! Tak ci się zdaje?! Popatrz na
mnie. Spójrz mi w oczy i sama zobacz, jak bardzo pragnę twojego
dotyku. I nie tylko dotyku! Pragnę więcej, niż jesteś gotowa mi dać...
- I nie gniewasz się na mnie za moje zachowanie?
- Nie. Od początku się nie gniewam. Owszem, zdziwiło mnie.
Ale po pewnym czasie zrozumiałem je. Musisz przeżyć okres żałoby, [ Pobierz całość w formacie PDF ]