[ Pobierz całość w formacie PDF ]

- Ty wiesz, ilu psychiatrów w Polsce spełnia twoje
parametry?
- Ilu?
- Zgadnij.
- Stu?
- Pudło. Jeszcze raz.
- Dziesięciu?
- Pudło.
- Dominik, zlituj się...
- %7ładen.
- O, cholera...
- Czterdziestu sześciu spełnia parametr pierwszy - gadał
podniecony - ale już tylko dziewięciu dwa, imienia i wieku.
Trzech nie spełnia żaden.
- Coś takiego... to znaczy żaden nie mieszka w Sanoku?
- %7ładen nie mieszka i żaden nigdy nie praktykował w tym
mieście. Jest jeden, który urodził się w Załużu pod Sanokiem,
ale nigdy tam nie mieszkał.
- A gdzie?
- W Krakowie.
- Hm. Skoro tak, to może to ten? Masz coś o nim?
- Wszystko.
- No to dawaj. To znaczy podaj mi jego parametry -
poprawiłam się.
- Już. Chwila... urodzony w 1928 w Załużu koło Sanoka,
1943 - 1945 żołnierz Armii Krajowej w okręgu  San", 1960
dyplom lekarski Akademii Medycznej w Krakowie,
specjalizacja... doktorat... habilitacja...
Bingo! Przestałam słuchać. Oczywiście, że to ten.
Towarzysz broni taty w AK. Nie przerywałam Dominikowi,
niech się wykaże. Dotrwałam w milczeniu do końca listy prac
naukowych doktora... no właśnie.
- Super. Jesteś genialny - pochwaliłam. - Jeszcze tylko
nazwisko.
- Nie mówiłem? Skrzypek, profesor Henryk Skrzypek.
*
Przed rozmową z profesorem Skrzypkiem miałam lekką
tremę. Jak zacząć? Co powiedzieć, żeby od razu nie odłożył
słuchawki, jeśli nie zrozumie, o co mi chodzi? A jeżeli to w
ogóle nie ten Henryk? Wielkie rzeczy. Przeproszę i się
wyłączę. %7łeby się nie pogubić, zapisałam sobie pierwszą
kwestię, a resztę w punktach. I natychmiast wynikł następny
problem - kiedy zadzwonić, żeby go na przykład nie wybić z
drzemki albo nie oderwać od kolacji? Starsi ludzie miewają
ugruntowane przyzwyczajenia, wypracowaną latami rutynę
dnia i potrafią być nieprzyjemni, jeśli ktoś odważy się ją
zakłócić. Po namyśle postanowiłam zadzwonić o siódmej
wieczór - za pózno na popołudniową drzemkę, za wcześnie na
 Wiadomości", jeżeli je ogląda. Słuchawkę podniosła kobieta,
a raczej baba, sądząc po piskliwym, pełnym niechęci głosie.
%7łona?
- Nazywam się Monika Sawicka, czy mogę rozmawiać z
profesorem...
- Głośniej mówi! Powtórzyłam głośniej.
- Zapytam. Uff... nie wyglądało to za dobrze. Po długiej,
bardzo długiej chwili usłyszałam szybkie kroki, a potem
rześki, męski głos.
- Skrzypek.
- Dobry wieczór, panie profesorze. Nazywam się Monika
Sawicka i jestem córką Stanisława i Anny Sawickich... -
zawiesiłam głos w nadziei na jakąś reakcję. Sekunda ciszy.
- Tak?
Sklęsłam, ale brnęłam dalej.
- Pan znał moich rodziców, prawda?
- Znał? Czy to znaczy, że oni nie żyją?
- Mama od osiemnastu lat, a ojciec zmarł niedawno.
- Och... to przykre. Bardzo pani współczuję.
- Dziękuję. Wie pan, wybieram się teraz do Sanoka,
obejrzeć dom, który przypadł mi w spadku, i chciałabym po
drodze wstąpić do Krakowa. Czy mogłabym się z panem
spotkać?
- Czy to konieczne?
Zamurowało mnie. Chyba zdał sobie sprawę, że nie
zabrzmiało to grzecznie, bo po chwili dodał wyjaśniająco:
- Wie pani, jestem człowiekiem zajętym.
- Rozumiem. Cóż... wobec tego przepraszam...
- Zaraz, zaraz. Pani chce jechać do Sanoka? Do tego
domu?
- Tak. Teraz to mój dom.
- Hm... Moment.
Na chwilę zapadła cisza, profesor albo myślał, albo
wertował swój terminarz.
- W najbliższy wtorek, mniej więcej o tej porze. Będę w
domu. Zna pani adres?
- Jeżeli to ten sam, co w książce telefonicznej...
- Ten sam.
Uff. To nie była przyjemna rozmowa, profesor Skrzypek
najwyrazniej nie chciał się ze mną spotkać. Może miał jakiś
zatarg z ojcem? Może po tym, jak przez długie lata byli
przyjaciółmi, zostali z jakichś przyczyn wrogami? Kontakt
musiał się zerwać dawno temu, inaczej w notatniku taty byłby
jakiś ślad - telefon, adres. Ten notatnik leżał obok telefonu od
bardzo dawna, pamiętałam go jeszcze z dzieciństwa. Do licha!
Cokolwiek tam między nimi zaszło, nie mam z tym nic
wspólnego i chyba profesor Skrzypek nie jest na tyle głupi,
żeby obwiniać o cokolwiek mnie, osobę, która do wczoraj nie
miała pojęcia o jego istnieniu.
Zabrałam się do pakowania. Od razu stwierdziłam z
żalem, że z moich nowych, pięknych ciuchów na tej
wycieczce przyda mi się niewiele - parę koszulek, dżinsy,
najwyżej jedna sukienka. Zdawałam sobie sprawę, że dom, w
którym od dwudziestu pięciu lat nikt nie mieszkał, musi być
zaniedbany i nie mogę liczyć na żadne luksusy. Raczej muszę
się przygotować na obóz przetrwania, a w takim wypadku
każdy skrawek miejsca w plecaku jest bezcenny. Może tam
nie ma prądu? Przypomniałam sobie, że u taty w mieszkaniu,
w schowku, powinien być mój stary kocher, pozostałość po
jakimś obozie harcerskim. Czy da się jeszcze kupić do niego
kostki spirytusowe? A może od tamtego czasu wynaleziono
jakieś urządzenie bardziej technologicznie zaawansowane?
Trzeba to zbadać. Muszę też zabrać karimatę, latarkę...
Odłożyłam na razie pakowanie i wzięłam się do sporządzania
spisu rzeczy niezbędnych.
Drzwi otworzyła mi Kobieta - Góra. Miała wąsy, z metr
osiemdziesiąt wzrostu i tyleż obwodu w talii, na
gargantuicznych stopach męskie skórzane pantofle. Pewnie
damskich w tych rozmiarach się nie produkuje. Patrzyła spode
łba okręconego ni to zawojem, ni to chustką. Pani
profesorowa?
Przedstawiłam się i dodałam, że jestem umówiona z
profesorem.
- Wytrze porządnie buty - powiedziała i odeszła w głąb
mieszkania. Parkiet jęczał żałośnie pod jej stopami.
Na dworze było sucho, a moje nowiusieńkie pumy wręcz
lśniły czystością, ale posłusznie wytarłam je i zamknęłam za
sobą drzwi. Mieszkanie profesora było duże i bardzo piękne,
rozkładowe - tak to się chyba nazywa. Wysokie, nobliwie
przykurzone ściany gęsto zawieszone obrazami i sztychami,
antyki. Zapach pasty do podłóg i jeszcze jakiś, ledwie [ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • wyciskamy.pev.pl