[ Pobierz całość w formacie PDF ]

spłynęło.
- A stryj? - zapytała.
- Chory. Wczoraj po pożegnaniu się z państwem do swojej izby poszedł i drzwi na kruczek zaszczepił.
Przez okno tylko widać, że na tapczanie leży oczy sobie ręką zasłoniwszy, senliwy taki czy w myślach
utopiony? Bóg to wie!
W górę rzeki powoli płynęli. Nad rzeką wznosiła się z jednej strony naga, żółta ściana, z nieruchomym
borem u szczytu; z drugiej wysoka, zielona góra, u której wierzchu białe i szare domostwa okolicy, z
gankami swymi, świecącymi oknami i dymiącymi kominami, jak paciorki jedno po drugim wychylały się
zza zieleni potężnych drzew i przezroczystych gajów. Od każdego z domostw biegły ku rzece
wydeptane ścieżki i łamiąc się w różne kierunki rysunkiem białych linii okrywały zielony, w garby i
płaszczyzny pogięty stok góry. Upalne słońce osypywało nieścigniony szlak wody ulewą iskier, a tu i
ówdzie łamiące się w falach promienie jego tworzyły ogniska olśniewających świateł. Chwilami te
ogniska wyrzucające z siebie niskie snopy promieni bladły lub całkiem gasły, a w błękitach wody, pod
delikatnym rysunkiem drobnych fal, sunęły ciemne odbicia przepływających pod niebem chmur. Nie
były to chmury natychmiastową burzą grożące, ale raczej białe obłoki mętną szarością wydęte,
wydłużające się wciąż i przybierające, z brzegami przelewającymi się w coraz nowe linie i kształty. W
cichym i parnym powietrzu powoli i nisko sunąc co chwilę przysłaniały one, to odkrywały rozżarzoną
tarczę słońca, sprawiając tym w powietrzu zmienną grę promiennych jasności i nagłych przyciemnień.
Tam gdzie rzeka daleko przed pomykającym czółnem za bór skręcała zgromadzały się one, łączyły i
skłon nieba zasłaniały ścianą wełnistych, ciemnych, srebrem obrębionych kłębów.
- Może dziś deszcz albo i burza będzie - zauważył Jan, który na wąskiej ławeczce w sam prawie dziób
czółna wprawionej siedział, w wodę patrzał i z pochyloną nieco głową powoli wiosłem fale jej rozganiał.
Na wysokiej, zielonej górze zniknęły ostatnie domy okolicy, a tuż za nimi góra rozszczepiła się na
rozpadlinę i długą, otwierającą się od strony rzeki olbrzymim trójkątem ścian w tył odgiętych i ku
szczytom rozwierających się coraz szerzej. Jan ruchem głowy wskazał Justynie parów Jana i Cecylii i
napełniające go nieprzebite, różnymi odcieniami zieloności mieniące się, jaskrawymi barwami kwiatów i
jagód nakrapiane gęstwie roślinne. Podniosła się trochę na swym siedzeniu w tym chaosie linii i barw
pragnąc odkryć stary grobowiec.
- Schowany on jest przed światem i z nijakiej strony zobaczyć go nie można - rzekł Jan. - Chyba
jesienią kiedy drzewa i krzaki wszystkie liście swe utracą, zamajaczy on przed oczami tego, kto tędy
płynie. Czy pani nie uprzykrzyło się płynąć?
Opowiedział, że do Mogiły z Korczyna i Bohatyrowicz dwie drogi prowadzą. Można przeprawić się na
przeciwną stronę rzeki naprzeciw dworu lub okolicy i potem dobrą godzinę iść lasami; albo płynąć
trzeba dłużej, z pół godziny, i wylądować na piaskach, od których do tego miejsca i wiorsty nie będzie.
Powiózł ją tą drugą drogą, bo chciał jej pokazać piaski.
- Pózniej powiem - dodał - dla jakiej przyczyny zechciało mi się, aby pani na tych piaskach była. Dla
mojej pamięci to takie miejsce...
Nie dokończył, bo z uwagą, mrużącymi się nieco przed blaskiem oczami, przypatrywać się zaczął
pszczole, która z głuchym brzęczeniem nisko nad wodą leciała. Z przeciwnego brzegu rzeki wracające
pszczoły od czasu do czasu nad głowami płynących przelatywały, ale ta opuszczała się coraz niżej,
okrywającą ją żółtą lepkością jak kroplami roztopionego bursztynu na słońcu błyszcząc. Jan chwiejnego
jej, i coraz niższego lotu z oczu nie spuszczał i zręcznym ruchem, w chwili gdy skrzydłami muskać wodę
już zaczynała, posunął ku niej wiosło, na które z głuchym, stuknięciem osiadła. Potem ostrożnie,
troskliwie omdlały owad z wiosła na brzeg czółna zsunął.
- Szkoda pracowitego zwierzątka, aby utonęło marnie - zauważył. - Może ty moja? - uśmiechnął się do
pszczoły nieruchomo na brzegu czółna siedzącej.
Za wielkim trójkątem otwierającym parów Jana i Cecylii zielona góra przemieniła się w stromą, gładką i
nagą wyniosłość od pokładów marglu zaczerwienioną i u samego szczytu wystającą szerokim,
pogarbionym gzymsem twardej, gorącożółtej gliny. Pod tym gzymsem ciemniały otwory z niezmierną
regularnością zaokrąglone i w równych od siebie odległościach ciągnące się długim szeregiem.
- Co to? - ukazując je zapytała Justyna. [ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • wyciskamy.pev.pl